piątek, 12 września 2014

Uczyć ciekawie

Podręczniki nie zawsze są sprzymierzeńcem nauczyciela w szukaniu sposobów na ciekawą lekcję. Jak sprawić, żeby uczeń wyniósł ze szkoły coś więcej niż swój plecak przeładowany książkami? Czy to możliwe, żeby wiedza sama pchała się do głów? Co zrobić, żeby uczniowie po dzwonku na przerwę nie chcieli opuścić klasy? Żeby zapoczątkowana na lekcji dyskusja przeniosła się na korytarz?


Zmierzch teorii


Odwoływać się do rzeczywistości. Rzeczywistość z podręczników wygląda już inaczej niż dwie dekady temu, nie jest szara i zgrzebna. Dominują kolorowe ramki, zdjęcia, reprodukcje, rysowane maskotki przypominają o najważniejszych kwestiach z lekcji. Ale wciąż świat z książki nie łączy się w żaden sposób z tym, co nas otacza. Nauka literatury to bajanie o starych książkach, ewentualnie techniki filologicznego rozbioru tekstu na czynniki pierwsze, wzory matematyczne i fizyczne są abstrakcyjne do imentu, chemia sprowadzona do równań reakcji nic nie mówi o świecie.


Może kiedyś takie suche wprowadzenie w arkana nauki starczało, spragnione umysły chłonęły każdą porcję wiedzy, bo wiedza ta nie miała konkurencji. Dziś z konstatacją, że woda to dwie cząstki wodoru i jedna tlenu, w uczniowskich umysłach rywalizuje obraz fontann multimedialnych w rynku. Pomiędzy tymi dwoma faktami nie ma linii ciągłej. H2O to mordęga, to zagrożenie jedynką, fontanny to zabawa. I niewiele pomoże tu złożony z trzech bąbelków ludzik w podręczniku. Przecież takich ludzików w reklamach są dziesiątki, niektóre są nawet animowane. Kolorowe obrazki z podręczników zawsze przegrają z jeszcze bardziej kolorowymi obrazkami z massmediów. Można przystąpić do wyścigu zbrojeń o uwagę ucznia, można zrobić grę edukacyjną o chemicznych bąbelkach wchodzących w reakcje (to świetny pomysł!), ale jest o wiele prostszy sposób.

Potęga rzeczywistości


Jeśli jest coś, co potrafi pochłonąć uwagę młodych ludzi, to - wbrew czarnowidzom wieszczącym przeprowadzkę do wirtualnego świata - jest tym rzeczywistość. Multimedialne fontanny nie muszą być wrogiem wzorów chemicznych, mogą stać się ich sprzymierzeńcem i punktem wyjścia do wyjaśnienia zjawisk fizycznych.


Na lekcjach literatury nawet przy użyciu tekstów sprzed wieków można dyskutować o współczesnych wartościach. Poglądy Raskolnikowa skonfrontować z problemem egzekucji Bin Ladena, postępowanie lorda Jima z zachowaniem kapitana Concordii. Co roku praca nad tym samym tekstem jest inna, bo świat ewokuje nowe problemy. Uczniowie przestaną pytać, po co to czytamy, sami zrozumieją, że literatura jest zwierciadłem rzeczywistości.

Jak to robić na przedmiotach ścisłych świetnie pokazuje przykład Dana Meyera.

Zamiast stosować schematy, odwołaj się do praktyki. Badasz, jak długo napełniać się będzie wodą graniasty kanister? Dobrze, a jeśli schemat kanistra zastąpić zdjęciem prawdziwego naczynia? Wyobraź to sobie, jest lepiej. A gdyby nagrać film wideo, na którym równym strumieniem woda wlewa się do kanistra? Poprosić o to uczniów? A gdyby przynieść taki kanister do klasy? Nawet, ci, którzy nie kochają matematyki, mogą spróbować odgadnąć, ile to potrwa wypełnianie baniaka. A potem cierpliwie przez 7 minut sprawdzać, czy mieli rację. Aby skonfrontować oczekiwania z rzeczywistością niekiedy trzeba dość długo czekać na rezultat. To uczy (przy okazji) cierpliwości. Ale im bliżej prawdziwego świata, na tym większe zaangażowanie możesz liczyć.

W pułapce fachowych pojęć


Inną barierę stanowi dla ucznia hermetyczny język. Autorzy podręczników wraz z wiedzą przekazują cały bagaż fachowych pojęć, który dla młodych ludzi jest całkowicie niestrawny, oddala od realnych intuicji i skojarzeń, utrudnia, a niekiedy nawet uniemożliwia, zrozumienie sensu. Co z tego, że nauczę moją klasę recytować definicje, jeśli zabraknie zrozumienia? Taka wiedza może przydać się na teście, bo tam trzeba będzie uzupełnić brakujące słowo. I tyle. Rzeczywista korzyść dla ucznia będzie zerowa. Jeśli jednak nauczy się on opowiadać o omawianym zjawisku językiem, jakim posługuje się na co dzień, może będzie miejscami nieprecyzyjny, ale zrozumie sens i cel tego, o czym mówi. Nauczyciel nie kształci przyszłego naukowca, uczeń nie będzie potrzebował całego warsztatu pojęciowego badacza. Nie jestem przeciwnikiem wprowadzania nowych pojęć, poszerzając język (jak twierdził Witgenstein) poszerzamy horyzonty naszego świata. Ale pojęcia nie są celem same w sobie, lepiej wprowadzać je, gdy zjawisko jest już oswojone, zaciekawiło ucznia, wtedy można powiedzieć “To nazywa się ekwipotencjalnością rozwojową komórki” a w odpowiedzi usłyszymy: “Spoko”. Bez zbędnego bagażu pojęć można zacząć snuć opowieść, nie wykładać, ale opowiadać. Zerwijmy z nadętą naukową powagą, tak jak zrobił to Tyler Dewitt:

--------------------------------------------

Zaciekawił cię ten wpis? Interesuje cię tematyka bloga? Zapraszam do odwiedzenia i polubienia strony NAUCZANIE W SZERSZYM PLANIE na Facebooku.

niedziela, 31 sierpnia 2014

Błędy wieku dojrzałego

Najwyższa pora po dłuższym przestoju odkurzyć blog. Rozpoczyna się nowy rok szkolny, Wracamy na plac boju z nową energią, ale też i narażeni wciąż na te same pułapki. O jednej z nich, w jaką zdarza się wpadać nauczycielom z większym stażem, opowiem w tym wpisie.


Jest to dla belfra, któremu się przytrafi, przypadłość tym gorsza, że w niemal stu procentach, zupełnie przez niego nieuświadamiana. Dla procesu edukacyjnego miewa katastrofalne konsekwencje. Pora włożyć kij w mrowisko i przyjrzeć się zasiedziałym belfrom, którym zdarza się podążać fałszywą ścieżką w źle rozumianym procesie rozwoju zawodowego.


Mierzymy innych własną miarą


Belfer, jak każdy inny człowiek zresztą, ma tendencję mierzyć innych własną miarą. Robią tak i młodzi pedagodzy i starzy wyjadacze na profesorskich stołkach. Jednak młody nauczyciel sam dopiero się uczy, sam po nocach zgłębia program, wyczuwa więc niejako, że i uczniowie muszą włożyć w przygotowanie do lekcji niemały wysiłek. Niestety, już teraz w jego głowie kiełkuje analogia, która nie jest jeszcze początkowo bardzo groźna. Problem zaczyna się wtedy, gdy staje się belfrem bardziej doświadczonym i nadal próbuje szkolną trzódkę mierzyć własną miarą.

Gdy stary belfer swoją linijkę przykłada do ucznia, okazuje się, że uczeń ten jest niesłychanym gamoniem. Cóż jest trudnego w wyłożeniu, jakie są elementy syntezy sztuk w Weselu? Jak można nie rozumieć, jak replikuje się DNA! Nauczyciel jest zniesmaczony wyjątkową niepojętnością dzisiejszej młodzieży, dzieli się tym zniesmaczeniem z kolegami i koleżankami po fachu, a ci utwierdzają go w jego przekonaniu. Dzieli się swoją refleksją z rodzicami, a ci gną się pod ciężarem autorytetu i przytakują ze wstydem - przecież nauczyciel zęby zjadł na nauczaniu i wie co mówi.

On, który szlifuje mistrzostwo w wybranej dziedzinie wiedzy od lat, teraz wymaga od ucznia, aby w rok zdobył równą mu biegłość w swoim przedmiocie. Jest zdziwiony, że uczeń nie pojął w miesiąc tego, co on sam zgłębiał nieraz dłużej niż jego wychowanek chodzi po świecie.

Patrzy w zeszyt ucznia i widzi w nim karykaturę własnych notatek. Zagadnienia, które on wykładał ze swadą i okraszał smacznymi bon motami, w wykonaniu ucznia wyglądają jak odbicie w krzywym zwierciadle. Belfer pomrukuje niezadowolony, raz dobroduszne, raz ze złością wyraża swoje rozczarowanie.

Rozdęte ego nauczyciela


Szczególnie ciężkim przypadkiem belferskego rozrostu ego jest sytuacja, gdy nauczyciel wymaga, aby uczeń powtórzył słowo w słowo wykładane mądrości. Nie wynika to z ograniczonych horyzontów nauczyciela, raczej z przekonania, że powtarzając za nim najlepszą i najpełniejszą wersję lekcji, uczeń przyswoi wiedzę najwyższej jakości. Skutkiem ubocznym takiego sposobu prowadzenia edukacji jest rozwinięcie u ucznia przekonania, że w szkole niczego nie trzeba rozumieć, wystarczy sprawnie powtarzać.

Taka postawa nauczyciela łączy się ze sporą dawką bezduszności i zapatrzenia we własne ja. Wyklucza wczucie się w sytuację ucznia, zrozumienie, jakie przeszkody musi pokonać młody umysł w dążeniu do wiedzy. Często uczniowie zauważają, że nauczyciele zachowują się tak, jakby na proces edukacji składał się jedynie ten przedmiot, który oni sami wykładają. Przecież tego można się nauczyć w dwa wieczory! Tak, ale w programie jest kilkanaście przedmiotów, jest też życie osobiste i zsumowawszy wieczory niezbędne do przyswojenia wiedzy oraz na inne okoliczności, zaczynamy się orientować, że jedynym sposobem na sprostanie wymaganiom belfra jest odnalezienie schulzowskich  nadwymiarów temporalnych, dodatkowych tygodni i miesięcy.

Nauczyciel w szkolnej ławce


Żeby nabrać nieco pokory nauczyciel powinien zasiąść raz na jakiś czas w szkolnej ławie. Moim ważnym doświadczeniem były w zeszłym roku lekcje kompletnie nowego dla mnie języka obcego. Nagle nic nie było łatwe, pojawiło się milion pytań i wątpliwości. Najprostsze ćwiczenie wymagało wzmożonego wysiłku intelektualnego. Błądziłem jak dziecko we mgle. Poczułem się w skórze ucznia i na tej skórze poczułem dotkliwie, że nie ma rzeczy oczywistych.

Na szczęście nie zawsze się zdarza, aby belfer podążał tą drogą. Wielu nauczycieli wie, ze ich rolą nie jest jedynie błyszczeć erudycją przed salą przerażonych wychowanków, ale pomagać im zdobywać nowe umiejętności. Taki nauczyciel przez lata szlifuje nie zasób swojej wiedzy lecz metody pracy z uczniem. Graalem takiego belfra jest przekazywać wiedzę w jak najzrozumialszy sposób i coraz skutecznej pomagać doskonalić się uczniom. Po tym można poznać dobrego nauczyciela, że po jego lekcji niewiele już się trzeba uczyć, bo wiedza w jakiś niesamowity sposób sama pozostaje w głowie.

Tak więc na nowy rok szkolny życzę: uczniom - wspaniałych nauczycieli, nauczycielom (w tym sobie, już niedługo belfrowi z 10-letnim stażem) - jak najmniej zadufania w sobie. Bo prawdziwa mądrość nie ma wiele wspólnego z wiedzą szkolną i ta ostania jest tylko jedną ze ścieżek do zdobycia tej pierwszej.

sobota, 8 lutego 2014

Neurodydaktyka

Od tego, jak wychowujemy i uczymy, zależy kształt przyszłych pokoleń. Dawno, dawno temu wyobrażano sobie, że wiedzę do głowy można po prostu - jak oliwę do butelki - wlewać dydaktycznym lejkiem kolejnych godzin wykładowych (tzw. lejek norymberski). Założenie, że dzieci nauczą się wszystkiego, co im podamy, pokutuje do dziś, choć jest z gruntu fałszywe. Z tego mniemania właśnie biorą się próby "reformatorów", którzy na swój gust chcą przykrawać programy nauczania, traktując je jako centrum całego systemu. Stąd też ma źródło sprzeciw wielu nauczycieli, którzy potrafią namiętnie spierać się o to, które teksty powinny się znaleźć w kanonie lektur i dlaczego. Czytając wydaną w minionym roku książkę Marzeny Żylińskiej Neurodydaktyka: Nauczanie i uczenie się przyjazne mózgowi, utwierdzam się w przekonaniu, że dyskutują o rzeczach drugo- i trzeciorzędnych. Właściwym punktem wyjścia jest nasze narzędzie poznania: ludzki mózg. Jak pisze niemiecki neurodydaktyk Manfred Spitzer, mózg ucznia to miejsce pracy nauczyciela


Czym jest neurodydaktyka? 


Neurodydaktyka. Nauczanie i uczenie się przyjazne mózgowi
Ta dziwna zbitka dydaktyki i neurobiologii rozwija się od niedawna, od czasu, kiedy można prowadzić w miarę precyzyjne badania pracy mózgu w trakcie różnych aktywności. Dla neurodydaktyków ważne jest, co robią nasze neurony, kiedy my się uczymy. Jak sprawić, by nauczanie było bardziej przyjazne uczniowi? Czy współczesna szkoła spełnia warunki miejsca, w którym mózg dziecka będzie czuł się dobrze i z powodzeniem się rozwijał? 

Trudno sobie wyobrazić badacza mózgu i pedagoga zarazem. Takich jest niewielu, bo i dziedziny od siebie odległe. Jeden spędza lata w laboratorium, drugi w szkolnej sali. Dlatego też neurodydaktycy to specjaliści wywodzący się z kierunków medycznych bądź pedagogicznych. Do tej pierwszej grupy należy niemiecki badacz Manfred Spitzer (nieformalny patron książki Żylińskiej), tych drugich reprezentuje sama Marzena Żylińska, dydaktyk języków obcych. Jeśli jeszcze nie zetknęliście się z jej poglądami, warto zajrzeć na blog autorki: Neurodydaktyka, czyli neurony w szkolnej ławce

Książka Żylińskiej jest jedną z pierwszych większych publikacji w polskiej nauce z tej dziedziny. Reprezentuje neurodydaktykę w wersji soft, czyli widzianą oczami nauczyciela, pracującego na co dzień ze studentami. Co ważne, choć opublikowana w wydawnictwie uniwersyteckim, napisana jest bardzo przystępnym dla laika językiem.

Jak działa mózg


NeuronMózg ludzki zużywa 20% energii wykorzystywanej przez nasz organizm. To potężna chemiczno-elektryczna maszyneria, która rządzi się swoimi prawami. Jak zagonić neurony do nauki? Czy to w ogóle możliwe? Żylińska pokazuje, że mózg sam wybiera z zalewającej nasze zmysły fali bodźców, to co może okazać się dla niego przydatne. Sam się tworzy: kierując się doświadczeniem tysięcy lat ewolucji, decyduje, kiedy uruchomić swoją aktywność i zapisać istotne dla niego fakty w sieci 100 miliardów neuronów. Jest wciąż aktywnym detektorem nowości, preferuje to, co nietypowe, jeśli czegoś nie uzna za ważne, odrzuca bez wahania. Natura nie przystosowała go (jakby chciało wielu nauczycieli) do gromadzenia informacji niczym dysk pamięci komputera; choć pojemność ma sporą, to samo utrwalanie danych jest procesem żmudnym. Dlatego woli uogólniać, wynajdywać reguły i dopasowywać je do rzeczywistości. Rozwija się w działaniu znacznie dynamiczniej niż poprzez bierną obserwację. I co niezmiernie ważne: uczy się przede wszystkim od innych (to dzięki neuronom lustrzanym). Żaden podręcznik, tablet ani tablica interaktywna nie aktywuje tak naszego mózgu, jak drugi człowiek.  

Kto powinien przeczytać?


Neurodydaktyka to książka frapująca, lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy są związani z systemem oświaty. Napisana przejrzyście, dobrym stylem i z wyjątkową empatią. Jak w świetle spostrzeżeń Marzeny Żylińskiej wygląda szkolna rutyna? Wydaje się, że nasza szkoła została stworzona wbrew mózgowi. Że ktoś nam zrobił głupi kawał i odwrócił wszystkie reguły efektywnej nauki. Jednak nawet w niesprzyjających warunkach nauczyciel może wiele zmienić i sprawić, że lekcje będą ciekawsze i uczniowie wyniosą z nich coś więcej niż zeszyt pełen skrupulatnie zapisanych, ale całkowicie nieprzydatnych poza klasą, notatek.

W gruncie rzeczy Marzena Żylińska nie mówi nic odkrywczego. Daje naukowe podparcie pedagogicznym teoriom, wysnutym przez przez mistrzów pedagogiki już przed stu laty. Pokazuje że w intuicjach Marii Montessori czy A. S. Neilla było wiele racji. Tylko tyle i aż tyle. Zakończę cytując dedykację, jaką zamieszcza w książce autorka:

Tym, którzy wierzą, że możliwa jest szkoła, w której uczniowie zachowują chęć do nauki – dla ich serc pokrzepienia... 

oraz tym, którzy w to nie wierzą – aby uwierzyli!

* * *
Marzena Żylińska, Neurodydaktyka: Nauczanie i uczenie się przyjazne mózgowi, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2013.

--------------------------------------------

Zaciekawił cię ten wpis? Interesuje cię tematyka bloga? Zapraszam do odwiedzenia i polubienia strony NAUCZANIE W SZERSZYM PLANIE na Facebooku.

sobota, 1 lutego 2014

Motywacja w szkole

Jak motywować uczniów w szkole? Klasyczna pedagogika najwięcej mówi o roli nauczyciela w procesie dydaktycznym. Że powinien być inspirujący, intrygujący, godny zaufania, że powinien mieć autorytet. Daje wzór nauczyciela idealnego. Jasne, to wszystko istotnie wpływa na poziom zainteresowania. Rola samomotywowania ucznia jest zwykle co najwyżej wzmiankowana. Cóż, trudno się tu dziwić. Uczeń to byt osobny, nie da się łatwo wpływać na jego wewnętrzne wybory, można je próbować opisać, stwierdzić: motywacja jest lub jej nie ma. Neurodydaktycy patrzą jednak na sprawę z zupełnie innej perspektywy: twierdzą, że tak naprawdę wystarczy przestać demotywować uczniów! Bo jak to się dzieje, że małe dzieci z radością eksplorują świat wokół siebie, tymczasem, gdy trafią do szkoły, cała  pozytywnie nakierowana energia gdzieś znika? 


Mechanizmy uczenia się


Ludzki umysł wyspecjalizował się w poznawaniu otaczającego go świata. Zaczynamy uczyć się jeszcze w łonie matki, po narodzinach ten proces nabiera tempa. Natura wyposażyła nas w niesłabnącą ciekawość. Każda nowa przydatna informacja, każdy krok naprzód w rozwijaniu kolejnej umiejętności, każda pochwała lub zainteresowanie ze strony innych uruchamiają w mózgu  produkcję dopaminy, która uaktywnia ośrodek nagrody. Inaczej mówiąc, nauka sprawia nam radość.  

Jak inne ssaki poznajemy świat wokół nas przez zabawę i uczymy się dostosować do otaczającego nas środowiska. Człowiek stał się w tej konkurencji mistrzem. Nauczył się żyć we wszystkich szerokościach geograficznych, podbił wszystkie ekosystemy. Zbadawszy Ziemię, rusza na podbój innych planet. Wciąż się czegoś uczy.

Spontaniczna nauka


Małe dziecko nie uczęszcza do szkoły na lekcje chodzenia czy mówienia w ojczystym języku. Ono obserwuje dorosłych i naśladuje ich. Jedyne, co mu potrzeba, to poczucie wsparcia i przyjazne środowisko. Nie prowadzi notatek, nie dostaje prac domowych, tylko próbuje, próbuje aż do skutku. Czasem trwa to krócej, czasem dłużej, ale w końcu osiąga zamierzony efekt. Motywuje je ciekawość poznawcza. Jeśli wstanę, pójdę do drugiego pokoju, gdy poznam język, dowiem się, czego ten drugi ode mnie chce. Radosne, nieskrępowane poznawanie świata trwa dopóki dziecko nie pójdzie do szkoły. 

Szkolny rygor i zanik wewnętrznej motywacji


Szkoła nie dba o to, co interesuje małego człowieka. W planach na każdy rok zapisana jest lista celów, które musi on osiągnąć. Nauczyciel przygotowuje konspekt, w którym zaznacza, czego ma nauczyć na konkretnej lekcji i jak ma ona przebiegać. Miejsce na fascynacje i własne odkrycia? Gdzież tam! Trzeba jeszcze przygotować się do egzaminu.

Umieszczając dzieci w szkole pozbawiliśmy je motywacji wewnętrznej. Już nie mogą uczyć się tego, co je pasjonuje. Dlatego w miejsce amputowanej ciekawości trzeba było przygotować protezę. Motywacja zewnętrzna zastępuje uczniom naturalny pęd do wiedzy. Przygotowujemy testy, stawiamy oceny, zachęcamy do rywalizacji. Obiecujemy nagrody, karierę awans. Nauka posuwa się naprzód. Niestety nie widzimy, że motywacja, jaką w ten sposób się rozbudza, to już nie jest motywacja do rozwijania się. My motywujemy do zdobycia wyższej lokaty, do zaliczenia roku, dostania się na studia. Ocena, nie wiedza, staje się celem. Dlatego aby osiągnąć zamierzony efekt, uczniowie stosują cały szereg wybiegów: spisują, ściągają, symulują pracę. A po wszystkim zapominają, czego się nauczyli. Wiedza była tylko środkiem do sukcesu, nie sukcesem samym w sobie. Teraz jest już zbędna. Znamy to: strategia trzy razy zet. 

Motywacja zewnętrzna to motywacja oparta między innymi na stresie. Manfred Spitzer – neurobiolog – twierdzi wbrew powszechnym opiniom, że stres nawet w małych dawkach nie sprzyja nauczaniu. Stres blokuje działanie mózgu, sprawia, że uczenie staje się trudniejsze, a efekty bardziej krótkotrwałe. Strach przed porażką staje się realną przeszkodą. Dla porównania, wyobraźmy sobie roczne dziecko, które zrażone całą serią porażek rezygnuje z próby pokonania kilku kroków. Przecież to się nie zdarza! upadek nie oznacza, jak w szkolnej rzeczywistości, że maluch zostanie za swoją porażkę napiętnowany.

Drugi człowiek – mój wielki Motywator  


Uczymy się wśród ludzi i wobec ludzi. Jeśli coś może być pozytywną motywacją zewnętrzną do nauki, to będzie to drugi człowiek. Gdy widzimy zainteresowanie innych, pochwałę czy przyzwalający gest, nasz mózg zalewany jest kolejną porcją dopaminy. Na tym właśnie opiera się „metoda babci” Sugaty Mitry. Drugi człowiek, choćby nic nie rozumiał z tego, co robisz, gdy zacznie się dopytywać: co to? po co? jak to? co dalej? – potrafi wyzwolić w tobie ukryte pokłady energii. Tak właśnie hinduski edukator motywował dzieci ze slumsów, które bez pomocy profesjonalnego nauczyciela zgłębiały sekrety genetyki. Wystarczyło postawić obok dorosłego, który wykazując zainteresowanie, zachęcał je do dalszych odkryć.

Gdy jest chęć, nie ma zadań zbyt trudnych


Może jednak nauka na wyższym poziomie jest już zbyt skomplikowana, aby pozwolić dzieciom samodzielnie się kształcić? Tak? Czy nauka motoryki korzystania z pięciuset mięśni, jakie ma człowiek, jest prosta? Czy wszystkie deklinacje i koniugacje w języku polskim to bułka z masłem? A jednak uczymy się w pierwszych latach życia chodzić i mówić. Z czasem zapomnieliśmy, ile włożyliśmy w to wysiłku i ile frajdy nam to przyniosło. Pisanie, czytanie to co innego? W szkołach demokratycznych nie ma żadnych obowiązkowych lekcji, w tym kursów pisania i czytania. Czy z tych szkół wychodzą analfabeci? Otóż nie. Wychowankowie takich szkół jak Summerhill zdobywają te umiejętności mimochodem, obserwując innych, dopytując się, samodzielnie próbując. Nadchodzi moment, gdy czują, że jest im to niezbędne do właściwego funkcjonowania w społeczności, że chcą wiedzieć co jest napisane na tablicy ogłoszeń lub nad obrazkiem w książce i jak małe dzieci, które same postanawiają nauczyć się trudnej sztuki chodzenia, odkrywają niezbędne reguły.

Szkoła nie uwzględnia prawdziwych potrzeb dziecka. Nudzi je, często frustruje. Cóż w tym dziwnego, kiedy czasem samym nauczycielom ciężko odnaleźć sens w tym, co narzuca im program nauczania. Zdają sobie sprawę, że zaraz po egzaminie cała wtłoczona z takim wysiłkiem wiedza wyparuje, że wiele z przekazywanych rzeczy nigdy nie będzie przez uczniów wykorzystane. Tak działa nasz, oparty na pruskim fundamencie, system szkolny: blokuje naturalne zachowania i w efekcie demotywuje kolejne pokolenia uczniów. 

-------------------------------------------------------
Inspiracją dla tego wpisu były przede wszystkim książki Marzeny Żylińskiej "Neurodydaktyka" oraz Manfreda Spitzera Jak uczy się mózg".

--------------------------------------------------------

Zaciekawił cię ten wpis? Interesuje cię tematyka bloga? Zapraszam do odwiedzenia i polubienia strony NAUCZANIE W SZERSZYM PLANIE na Facebooku.

sobota, 25 stycznia 2014

O wspólnym podręczniku, ciąg dalszy

W poprzednim wpisie wraz z premierem i MEN wybraliśmy się w edukacyjną podróż w przeszłość. Jako drugi duży kraj w Europie (obok Grecji) mamy mieć jeden odgórnie zalecony podręcznik dla pierwszoklasistów. Dziś zajmę się pozostałymi aspektami propozycji ujednolicenia podręcznika.



Indywidualizacja nauczania?


Podczas gdy prawa rynku nakazują wydawcom maksymalizować zyski, to rząd powinien dbać o interes wspólny obywateli. Niestety pomysł jednego podręcznika idzie w poprzek wszelkich znanych teorii (i praktyk także) pedagogicznych. Jeden podręcznik? Dzieci są różne, każda grupa ma swoją specyfikę. Nauczyciele dobierają taki podręcznik, jaki uważają za najlepszy dla tworzonego zespołu. Tworzą programy autorskie, kompilują materiał z różnych źródeł. Różnorodność materiałów, z jakich korzysta się w szkole, to nie jest fanaberia nauczycieli. Miałem okazję pracować w różnych środowiskach i dobór właściwego podręcznika, odpowiadającego predyspozycjom grupy, był zawsze kluczowy. Niektóre szkoły na kilka miesięcy przed rozpoczęciem nauki robią wywiad wśród rodziców, żeby sprawdzić, jaki odsetek przyszłych uczniów potrafi już czytać i pisać. Każda grupa uczniów jest inna. 

Nie mniej ważne jest też, czy dany podręcznik odpowiada stylowi pracy nauczyciela. Różne rodzaje aktywności lepiej lub gorzej sprawdzają się w realizacji u poszczególnych wychowawców. Nauczyciel musi „czuć” podręcznik, rozumieć, jaka jest jego nadrzędna idea, akceptować wdrukowaną w materiały aksjologię. Inaczej nie będzie w stanie przeprowadzić na nich dobrej lekcji. Są książki metodycznie konserwatywne, są i postępowe, są też takie, w których cyrk metodyczny przysłania nauczane treści. 

Jakość podręczników


Podręczniki bywają kiepskie i wybitne. Teraz możemy odrzucić bubla i wybrać ten lepszy. A co, gdy nie będziemy mieli wyboru, a jedyny dostępny będzie wątpliwej jakości? Jednym ruchem (zamiast naprawić) niszczy się cały rynek wydawniczy. Wraz z nim zniknie konkurencja. Gdy nie będzie współzawodnictwa, siłą rzeczy pogorszy się jakość produktu. Po co walczyć o klientów, tworzyć jak najlepsze podręczniki, jeśli po podpisaniu kontraktu zbyt do wszystkich placówek w kraju jest zapewniony? Nie wiemy, jak ministerstwo będzie dbało o jakość. Kto będzie decydował o wyborze zespołu autorów? Według jakich kryteriów?

Mamy styczeń, a jest sporo do zrobienia. Trzeba napisać i przeprowadzić ustawę przez proces legislacyjny, zorganizować przetarg lub konkurs, stworzyć podręcznik wraz z całą obudową dydaktyczną, zrecenzować, w końcu posłać do drukarni, aby we wrześniu pierwszaki mogły odebrać jeszcze ciepłą książeczkę prosto spod prasy. Praca nad podręcznikiem to nie jest zadanie na trzy miesiące, raczej na trzy lata. Co znajdziemy w tworzonych na wariackich papierach podręcznikach? Tego typu plany powinny być długofalowe, a pośpiech jest najgorszym doradcą .

Gender w czytance


Jeszcze jedna kwestia, dosyć drażliwa. W czasach gorących sporów ideologicznych, gdy pod pozornie niewinną czytanką wprawny umysł odkryć może zagrożenie, dajmy na to, takim genderyzmem, scentralizowane podręczniki będą szczególnie narażone na wpływy środowisk, które zdobędą władzę. Miniony minister edukacji Roman Giertych dał kilka lat temu przedsmak tego, jak można walczyć o dusze młodzieży, korygując spis lektur szkolnych (notabene Komisja Egzaminacyjna zignorowała te zmiany i podstawa programowa rozjechała się na jakiś czas z wymaganiami egzaminu dojrzałości). Przy jednym podręczniku ewentualne modyfikacje będzie można wprowadzać niezmiernie łatwo. Były już czasy, w których wszyscyśmy się uczyli z takiej samej czytanki. I nie były to dobre czasy.

Aspekt prawny


Pojawiają się też wątpliwości prawne. Sprawą został zainteresowany Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Kto i na jakich zasadach będzie partycypował w podręcznikowym monopolu? Poza tym wprowadzanie jednej książki może być niezgodne z prawem oświatowym, które zapewnia nauczycielowi swobodę wyboru pomocy dydaktycznych. 

Możliwe rozwiązania


Premier właściwie zdiagnozował problem. Praktyki stosowane przez wydawnictwa nie zawsze są uczciwe, a koszty ponoszone przez rodziców horrendalne. Ale już sposób rozwiązania sprawy – to wylanie dziecka z kąpielą. Obecnie funkcjonuje już kilka reguł i obostrzeń:
  • Nowa  wersja podręcznika może być wprowadzona na rynek dopiero wtedy, gdy jego zawartość różni się od poprzedniej przynajmniej o 20%
  • Nauczyciel może akceptować poprzednie wydania podręcznika, jeśli nie różnią się w sposób istotny od wersji aktualnej.
  • Nauczyciel w trzyletnim cyklu nauczania nie może zmieniać klasie raz wybranego podręcznika (to akurat daje niewiele, bo teoretycznie każdy rocznik może zaczynać naukę z innym podręcznikiem).
  • Szkoła jest zobowiązana do umożliwiania obrotu używanymi podręcznikami.

Widać, te zasady nie wystarczają. Cóż szkodzi uzupełnić je o obowiązek rozdzielenia podręcznika od zeszytu ćwiczeń lub zakaz sprzedaży pomocy dydaktycznych w pakietach? Mamy też możliwość uczyć się od innych krajów europejskich i wprowadzać dofinansowanie na podręczniki, stworzyć reguły pełnego lub częściowego finansowania zakupu książek do szkoły. A gdzie e-podręcznik, który mógłby konkurować z dotychczasowymi publikacjami? Przykładów i inspiracji z innych polityk oświatowych można szukać choćby w tym raporcie. To w zasadzie temat na odrębny wpis. Żadne z tych rozwiązań nie wyklucza istnienia wolnego rynku i wolności wyboru, a każde wspiera rodziców i zdejmuje z nich obciążenia materialne. 

Nie trzeba od razu ruszać na wojnę z wydawcami. Choć wolny rynek podręczników ma swoje mankamenty, to różnorodność i wolność wyboru książek do nauki jest dla podnoszenia jakości nauczania niezmiernie ważna.

-------------------------------------------

Zaciekawił cię ten wpis? Interesuje cię tematyka bloga? Zapraszam do odwiedzenia i polubienia strony NAUCZANIE W SZERSZYM PLANIE na Facebooku.

niedziela, 19 stycznia 2014

Jeden podręcznik: Innowacje są passé

Rzadko zajmuję się bieżącą polityką. Prawdę mówiąc, na blogu jeszcze o niej nie pisałem i pisać nie zamierzałem. Tym razem jednak trudno powstrzymać się od komentarza, gdy premier rządu otwiera drzwiczki od nieco zdezelowanego wehikułu czasu i zaprasza nas na przejażdżkę w XIX stulecie. Dla wszystkich dzieci rozpoczynających naukę będzie od przyszłego roku wprowadzony jeden identyczny podręcznik. O tym w dzisiejszym wpisie. 

„Spisek wydawców”


Media donoszą, że na froncie walki o powszechny dobrobyt ujawniono ostatnio kolejnego potężnego wroga. Okazuje się, że wydawcy podręczników są jedną z bardziej perfidnych odmian gatunku znanego powszechnie jako bezduszny kapitalista. Te bezwzględne bestie u schyłku każdego lata korumpują nauczycieli i drenują portfele rodziców. Łączą książki w pakiety, wprowadzają poprawione wersje (różniące się zazwyczaj tylko kolorem okładki). Podstępnie dołączają do podręczników nalepki, wycinanki i wyklejanki. Wszystko po to, by taka książka nie mogła być powtórnie użyta za rok przez innego brzdąca.

Premier zapowiedział więc, że pozbędzie się krwiopijców. Od najbliższego roku szkolnego wszyscy pierwszoklasiści w całej Polsce będą uczyć z jednego takiego samego podręcznika. Zostanie on stworzony na polecenie ministerstwa i przez ministerstwo dostarczony do szkół. Jako szkolna własność będzie wykorzystywany przez kolejne roczniki pierwszaków. 

Jak zareagował vox populi na takie dictum premiera? Początkowo, póki sprawa nie była zbyt nagłośniona, na forach internetowych pojawiała się podparta konkretnymi argumentami krytyka pomysłu (por. dyskusję tutaj). Gdy kwestia dostała się na pierwsze strony portali, rozwaga ustąpiła emocjom, prym zaczęli wieść krzykacze, domagający się pręgierza dla podręcznikowej mafii i utyskujący na nauczycieli: Ma być koorwa jeden podręcznik a nie co szkoła to inny (cytat stąd). Patrząc z punktu widzenia polityków, to strzał w dziesiątkę. Znów mamy wroga, na bój z którym wyrusza bohaterski premier na białym koniu. Brawo, brawo, teraz już nawet sceptycy dadzą się ponieść zbiorowej euforii. Hajda na Wołmontowicze!

Koniec z innowacją


Tymczasem jest to nic innego, jak zapowiedź monopolizacji i nacjonalizacji rynku podręczników, a przy okazji bat na nauczycieli, którzy poszukiwali ciekawych, inspirujących podręczników. Jeszcze rok temu można było przeczytać w komunikacie MEN pod znamiennym tytułem Wybór podręcznika wyrazem autonomii nauczyciela takie oto słowa:

„Założenie, że powinien funkcjonować, jeden identyczny dla wszystkich podręcznik do każdego przedmiotu jest sprzeczny z ustaleniami współczesnej pedagogiki, która kładzie nacisk na indywidualizację nauczania i konieczność dostosowania metod, form i środków nauczania do indywidualnych potrzeb uczniów. W Polsce i w wielu krajach europejskich polityka edukacyjna koncentruje się na podnoszeniu jakości kształcenia, czemu towarzyszy rozszerzanie autonomii nauczycieli, którzy stają się bardziej niezależni w wykonywaniu swoich obowiązków. Autonomia oznacza również większą odpowiedzialność za efekty kształcenia, a tym samym za stosowane metody i środki nauczania”. 

Dziś tego komunikatu na stronach ministerialnych już nie ma. Ciekawe czemu? Można się z nim zapoznać dzięki kopii zapisanej przez serwis ksiazka.net.pl. Z tym znikaniem coś jest na rzeczy. Profesor Śliwierski zauważył niedawno, że z rozporządzenia o nadzorze pedagogicznym po nowelizacji zniknął zapis, o tym, że jedną z form nadzoru jest inspirowanie do innowacji pedagogicznych. Pozostały za to ewaluacja i kontrola. A więc sprawa podręczników to nie jest wypadek przy pracy, ale element szerszej, nie wyrażanej explicite, strategii.

Nikt już nie zachęca do eksperymentów, innowacje pedagogiczne są passé. Wszystkie dzieci będą jak figurki odlane z jednej sztancy, a ministerialny unitaryzm zatryumfuje ponownie. Nic to, że żyjemy w czasach, gdy nie ma już jednego kanonu i ceni się różnorodność. W MEN nie spostrzegli, że czasy Elementarza Falskiego bezpowrotnie minęły. W Europie z dużych krajów jedynie Grecja stosuje strategię jednej książki. Poza nią dwa niewielkie państewka, Malta i Liechtenstein, mają jednolity podręcznik, ale przy ludności 400 tysięcy (Malta) i 35 tysięcy (Liechtenstein) jest to poniekąd zrozumiałe. 

To nie wszystko:) O tym, jak przy jednym podręczniku będzie wyglądać indywidualizacja nauczania, o co będą się kłócić politycy po każdych wyborach i jakiej jakości produktu można spodziewać się po ministerialnym wydawnictwie, opowiem w następnym wpisie. Będzie też o rozwiązaniach, jakie z powodzeniem stosuje się w innych europejskich krajach.
---------------------------------------
Zaciekawił cię ten wpis? Interesuje cię tematyka bloga? Zapraszam do odwiedzenia i polubienia strony bloga NAUCZANIE W SZERSZYM PLANIE na Facebooku.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Pruski system edukacji (2) – Do dziś niewiele się zmieniło...

Tydzień temu opisałem pokrótce historię naszego, jak się okazuje niezbyt leciwego, systemu szkolnictwa. W tym wpisie opowiem, jak to się ma do naszej dzisiejszej szkoły. Czy coś uległo przez te dwa stulecia zmianie?


Do dziś niewiele się zmieniło

No właśnie... To zdumiewające, jak siłą inercji szkoła przez ostatnie 200 lat pozostała taka sama. Przez ten czas rozwijała się technika, rodziły się i upadały koncepcje gospodarcze i polityczne, a szkoła trwała i trwa nadal w tym samym kształcie od czasów swoich narodzin. Nastawiona jest na wiedzę naukową, nie na umiejętności i talenty, zbudowana na hierarchicznej strukturze, centralnie planowana i zarządzana przez urzędników, a nie pedagogów czy wychowawców. A z czasem coraz bardziej staje się oczywiste, że jest przede wszystkim kiepskim narzędziem kształcenia. W systemie demokratycznym pruski system szczególnie razi. Dzisiaj szkołę opisuje się coraz częściej używając takich przygnębiających metafor, jak:
  • szkoły-więzienia – wyposażonej we wszechobecne kraty, gdzie obowiązuje zakaz opuszczania sali, budynku, terenu placówki,  a dzwonek ogłasza kolejne 45 minut odcięcia od realnego świata.
  • szkoły-wojska – w której obowiązuje bezwzględne posłuszeństwo dowódcy-nauczycielowi, który ma zawsze rację, a jeśli nawet nie ma racji, patrz punkt pierwszy (pisałem o tym szerzej w tekście Nasza szkoła nie poleci na Księżyc)
  • szkoły-fabryki – gdzie w kilkuletnim cyklu produkcyjnym przygotowuje się produkt finalny: ucznia pracownika zaopatrzonego w kilka niewyszukanych umiejętności dla przyszłego pracodawcy.

Janusowe oblicze

Przykra sprawa... Ale to nie wszystko. Szkoła w takiej formie pewnie by się nie ostała, gdyby wprost mówiła, że jej celem jest musztrowanie młodych umysłów w odciętych od świata placówkach. Dziedzictwem pruskiej poprzedniczki jest też szczególna dwulicowość, która w szkolne programy wpisuje hasła samorozwoju, równości i wolności, przygotowania do życia w demokratycznym społeczeństwie. Co bardziej wpływa na rozwój, slogany powtarzane na zajęciach czy też żywy przykład codziennych działań? Kolorowe wystawki montowane w salach czy autorytarny ład szarej codzienności?

Ład społeczny

Philip Zimbardo w latach 70. minionego wieku pisał:
Właśnie na takiej uległości opiera się każdy ucisk społeczny i polityczny. Pośrednicy w socjalizacji (rodzice, nauczyciele i krewni) w dużej mierze nieświadomie uczestniczą w przygotowaniu następnego pokolenia do podporządkowania się istniejącym strukturom władzy. Pełnią oni rolę podwójnych agentów, mówiąc o „wolności” i „rozwoju”, a w rzeczywistości” wzbudzają lęk przed „zbyt dużą wolnością”, „zbytnim wyróżnianiem się””niekorzystaniem z okazji” i niebezpieczeństwami „złego zachowania”. (P.Zimbardo, Nieśmiałość, Warszawa 2000, s.135)
Może to jest odpowiedź na pytanie, dlaczego tak niewiele się zmienia? Przy wszystkich jej wadach, szkoła ma istotne ukryte zadanie: formuje nowe pokolenia do życia w społeczeństwie. Rzeczywiście wychowuje wzorowych obywateli: może trochę gnuśnych, ale posłusznych. Rewolucja nam nie grozi? Z jednej strony to bardzo istotna funkcja szkoły, ale kosztem tego procesu jest utrata samodzielności i zniszczenie kreatywności kolejnych pokoleń uczniów. Czy warto płacić taką ceną za utrwalanie status quo?

Co to dla nas oznacza?

Obecny system utrwala zastany porządek i zabezpiecza go przed zmianami. Konserwuje rzeczywistość. W dorosłe życie wchodzą kolejne roczniki należycie uformowanych obywateli. 

Tymczasem świat pędzi naprzód, i choć przez półwiecze PRL-u tkwiliśmy w sztucznie zamrożonym porządku, to od 25 lat jesteśmy uczestnikami dynamicznych zmian na wszystkich płaszczyznach naszego życia. Jeśli w państwie demokracji ludowej nie potrzeba było gotowych na zmiany kreatywnych obywateli, to dzisiaj młody człowiek bez tych umiejętności staje się nieomal kaleką. Pracodawcy wołają o rzutkich, samodzielnych i pomysłowych absolwentów, a dostają robotników bez ikry, czekających na polecenie szefa. Ci młodzi ludzie rzuceni na rynek pracy są jak dzieci we mgle, po omacku szukają barierki, której mogliby się chwycić. Dzisiejsza szkoła bardziej niż szkoła jakichkolwiek innych czasów przygotowuje do życia w świecie, który nie istnieje. 

To dlatego coraz głośniej mówi się o niedopasowaniu szkoły do nowoczesnego świata. Nie wiemy tylko jak lub po prostu nie mamy odwagi jej zmieniać. Nic dziwnego. Sami jesteśmy przecież wychowankami tego systemu i nie naruszymy fundamentów utrwalonego porządku. Sądzimy, że inaczej się nie da. Ale liczne przykłady pokazują, że jesteśmy w błędzie: począwszy od Janusza Korczaka, Marii Montessori, demokratycznych szkół typu Summer Hill aż po Sugatę Mitrę lub Khan Academy. Prawda, żeby wyciągnąć wnioski z ich doświadczeń, potrzeba dużo odwagi i wyobraźni. To krok w zupełnie inną stronę niż symulowane reformy. Czy już jesteśmy gotowi, by spróbować?  
------------------------------------------------------------------------

Zaciekawił cię ten wpis? Interesuje cię tematyka bloga? Zapraszam do odwiedzenia i polubienia strony NAUCZANIE W SZERSZYM PLANIE na Facebooku.