sobota, 31 sierpnia 2013

Wizerunek medialny nauczyciela

Licencja CC BY 3.0, autor alegri
Dawno, dawno temu nauczyciel cieszył się podobno niepodważalnym autorytetem, dziś sam musi go wypracować. Jeśli mu się nie powiedzie, negatywna opinia pójdzie w świat i będzie się rozprzestrzeniać w prywatnych i publicznych rozmowach. Prawie każdy belfer wcześniej czy później spotka się z krytyką. No cóż, nie można podobać się wszystkim, szczególnie jeśli przypisano ci obowiązek formułowania ocen. Nawet jeśli są sprawiedliwe, nie zawsze będą zgadzać się z wewnętrzną samooceną ocenianego. Wiele raz słyszałem opinie o mojej pracy wyrażane w superlatywach (co było naprawdę motywujące), ale zdarzyło się też kiedyś prosić administrację pewnego forum, o usunięcie oszczerstw kierowanych pod moim adresem. Takie wypadki są wpisane w ten zawód.

Jest niewiele profesji, które są tak pilnie obserwowane i punktowane. Nauczyciele – chcą czy nie  – będą zawsze na świeczniku, bo codziennie występują przed niemałym audytorium, codziennie są oceniani przez około setkę młodych krytycznych umysłów, które przez 45 minut śledzą każdy ich ruch. Audytorium czasem jest zainteresowane, czasem nie, raz darzy belfra sympatią, raz niechęcią. Ale niezależnie od emocji, jakie nauczyciel budzi (bądź jakich nie budzi), uczeń nie może opuścić sali. Musi wziąć udział w spektaklu aż do momentu, gdy opadnie kurtyna... czyli do dzwonka. Godziny spędzone wspólnie robią swoje.

Pamiętam z dawnych czasów wypowiedź Agnieszki Chylińskiej na rozdaniu Fryderyków w 1997 roku, ale apogeum złości mam wrażenie osiągnęliśmy w 2013 roku przed wakacjami, gdy opublikowano wyniki raportu o czasie pracy nauczycieli. Oto kilka przykładów z pobieżnie przejrzanych forów:

Konieczko: tu nie ma co kombinować i ciągle wybielać naszych nie przepracowanych nauczycieli. Od lat wokół nich w Polsce jest jakiś aureola nietykalności i jakby nadętego niby bohaterstwa. Czas z tym skończyć i zatrudniać na tych samych zasadach jak innych pracowników. Nauczyciele do roboty!!

Nauczycieli krytykuje się także za braki merytoryczne, przy czym – jak to ze stereotypami bywa – wizerunek budują poszczególne przypadki: jeden kiepski belfer psuje reputacje całej grupie. 

Gulcia77: Hmmm, nauczycielka młodego w klasach I-III nie zna języka polskiego, popełnia koszmarne błędy językowe, a za użycie słów "brzezina" oraz "mawiać" młody dostał obniżoną ocenę. Czy jest tu jeszcze co komentować?

Zresztą i na tym blogu zdarzało mi się nagłaśniać, jak nauczyciele obrywają po uszach.

To tylko pobieżnie wybrane przykłady z Internetu. Sami nauczyciele w dyskusjach na forach prezentują się częstokroć jak płaczliwe ciotki. Biadoleniu nie ma końca. Żale często są efektem wypalenia zawodowego, frustrującej atmosfery w pokoju nauczycielskim albo porażek pedagogicznych. Czasem to prawdziwe dramaty ludzi, którym grunt usuwa się spod stóp. Wiele słychać pojękiwań, co jak się łatwo domyślać, nie buduje pozytywnego wizerunku, a na hejterów i krytyków działa jak czerwona płachta na byka.

Łatwo pisać źle o belfrach. Pełne inwektyw pod adresem nauczycieli dyskusje w Sieci budują fałszywy obraz zawodu. Lenie, ignoranci, roszczeniowcy, nieudacznicy – tak piszą agresorzy. Słabo opłacani, przemęczeni – tak piszą sami nauczyciele. To przesłanie trafia do ucznia, który tworzy sobie wirtualny obraz pazernego nauczyciela o niskim statusie społecznym, robiącego niewiele i użalającego się nad sobą. Po publikacji raportu o czasie pracy nauczycieli okazało się, że belfer to także kłamca, bo w dzienniczek pracy wpisuje wydumane informacje. Na jednym wydechu wylicza się urzędników, polityków, górników, nauczycieli, i skanduje pod ich adresem: o-szu-ści, nie-ro-by.

Za osobę zaufania publicznego nauczycieli mają już chyba tylko bankowcy. Ale mimo czarnego PR rola belfra jest wciąż taka jak kiedyś. To od nauczycieli w znacznej mierze zależy, jakie zainteresowania rozwinie młody człowiek. W których dziedzinach wiedzy zasmakuje, a które na starcie przekreśli. Często uczniowie nieświadomie utożsamiają przedmiot z jego nauczycielem. „Nie lubię chemii” może oznaczać „Mam dość tej nudziary”, „Podoba mi się matematyka” należy rozumieć „Lubię, jak pani opowiada o liczbach wymiernych”. To przekłada się na dalsze wybory studiów czy pracy, na całe życie. Absolwent wychodzi ze szkoły z pewnym kapitałem wiedzy i przede wszystkim z wyrobioną opinią, co jest ciekawe, a co nie. 

Dużo łatwiej jest uczyć, jeśli nie trzeba przełamywać rodzących się uprzedzeń. Bez fachowych badań nie da się wymierzyć siły czarnego PR, ale jestem przekonany, że ma on wpływ na codzienną pracę w szkole. Z jakim nastawieniem pójdzie do szkoły syn tatusia, który gardłuje na forach i przy niedzielnym obiedzie o klawym życiu niekompetentnych belfrów? 


Negatywny efekt poczują też ci, którzy z powodu zwolnień opuszczają szkołę. Który pracodawca będzie chciał zatrudnić gnuśnego nauczyciela, co ciężkiej pracy w życiu nie zaznał, bo pracował jedynie 13 i pół godziny tygodniowo (18 razy po 45 minut!)? Jeśli ma jeszcze wątpliwości, poczyta sobie w Internecie, jak bezradni są zwalniani pedagodzy: no po prostu dwie lewe ręce, zero kreatywności!

Tymczasem równie prawdziwy będzie taki wizerunek belfra: nauczyciel to człowiek kształtujący charakter i postawy ludzi młodych, każdy zapewne pamięta jakiegoś genialnego pedagoga, który wywarł na niego silny wpływ. Nauczyciele to ludzie z poczuciem misji, świetnie radzący sobie w sytuacjach stresowych, potrafiący kierować grupą. Ze względu na swoją pracę codziennie doskonalą swoje umiejętności interpersonalne. Potrafią zachować samodyscyplinę w pracy: poza 18-godzinnym pensum sami organizują czas i warsztat pracy. Kontakt z młodymi ludźmi pozwala im zachować świeżość umysłu i kreatywność.

Łatwo znaleźć liczne przykłady zarówno na negatywny i pozytywny obraz nauczyciela. To tylko kwestia podejścia, sami wybieramy, czy otworzyć szufladkę z napisem „zlizywanie pianki z kolan” czy może „superbelfrzy – eduzmieniacze”. Krytyka nie jest zła, jeśli potrafi być konstruktywna i służy czemuś więcej niż umacnianiu stereotypów. Skrytykuję więc nauczycieli: przykro to powiedzieć, ale nie umiemy dbać o swój PR.

niedziela, 25 sierpnia 2013

Jak nie uczyć kreatywnego myślenia

Amerykanie, gdyby znali przypadki, odmienialiby przez nie słowo "kreatywność" bez końca. Gramatykę mają jednak w tym względzie dość ubogą, więc dają upust swoim potrzebom w inny sposób, opracowując dla szkół nowe, rozwijające kreatywność syllabusy. Dziś historia ze szkoły zza oceanu, pokazująca do czego prowadzi przesadna kreatywności w tworzeniu podstaw programowych.

Państwo Shuls z Arkansas w USA posłali swojego syna do pierwszej klasy publicznej szkoły podstawowej. Wszystko zapowiadało się jak najlepiej, gdy po kilku tygodniach nauki rodzice otrzymali ze szkoły ulotkę, tłumaczącą, jak powinno uczyć się malucha matematyki. Instrukcja (zobacz ilustrację), którą przyniósł syn, pokazywała mechanizm pracy na lekcjach na przykładzie prostego dodawania: Stuart ma 15 kredek, dostaje od Trae 5 kolejnych. Ile ma razem? Notatka rekomendowała do wyboru kilka metod. Rysowanie kresek, a potem policzenie ich; rozbicie piętnastki na trzy piątki, a później zsumowanie razem wszystkich czterech piątek; wyodrębnienie dziesiątki i piątek, a następnie dodanie wszystkich elementów. Wszystko przedstawione w formie kółeczek, kwadracików, kreseczek miało skutkować rozumowym rozwiązaniem zadania. Instrukcja natomiast stanowczo zabraniała uczenia dzieci dodawania pod kreskę! 

Arkansas.  To tutaj dzieje się nasza opowieść 
Zdumiony ojciec postanowił udać się do szkoły, w celu uzyskania wyjaśnień, dlaczego nie wolno mu uczyć własnego syna dodawania najprostszą i najskuteczniejszą metodą, jaką znał. Na spotkaniu z nauczycielem dowiedział się, że celem wdrażanego systemu jest rozumowe nauczenie dziecka myślenia matematycznego. Pan Shuls, przekonany, że szkolny system jest zbyt powolny dla jego chłopca i zwyczajnie niepraktyczny, postanowił sam uzupełnić wiedzę dziecka. Niestety domowe lekcje kończyły się porażką: „Nauczycielka tak nie robi” – awanturował się ze łzami w oczach mały szkrab. Rodzic rozpoczął więc wymianę maili ze szkołą, w efekcie której, spotkał się wicedyrektorem, dyrektorem, specem od nauczania matematyki oraz został zapoznany z podstawą programową realizowaną w szkole (tzw. Common Core). Według jej wytycznych uczniowie musieli wykazać się umiejętnością wyjaśniania, jak doszli do otrzymanych wyników, rysowanie kresek i kółek miało niezbicie dowieść, że sami rozumieją stosowane mechanizmy. James wciąż jednak nie otrzymał odpowiedzi na dręczące go pytanie, dlaczego nie może uczyć swojego syna matematyki, jak Pan Bóg przykazał, stosując prosty algorytm dodawania pod kreskę. 

Rozmowy z dyrektorem nie doprowadziły do rozwiązania sprawy. Krnąbrnemu rodzicowi zaproponowano obserwację lekcji prowadzonych według wytycznych Common Core. Tak więc James Shuls zasiadł w szkolnej ławie i przyglądał się pracy pierwszaków. Jak relacjonuje, nauczycielka była profesjonalistką, podchodziła do dzieci z entuzjazmem, utrzymywała dobry kontakt z grupą. Poprosiła uczniów, aby w pracy na lekcji wykorzystali wybrane przez siebie strategie. Dzieci mierzyły się z prostym zadaniem na mnożenie. Musiały same wymyślić metodę rozwiązania. Niektórym udało się dość szybko uporać z problemem, inne jednak pozostawały bez wsparcia i po prostu spisywały odpowiedzi z zeszytów sąsiadów. Na koniec wybrani uczniowie zaprezentowali przed klasą zastosowane przez siebie strategie. Wykonanie tego jednego zadania zajęło uczniom całą lekcję! Praktycznie dla większości maluchów była to lekcja spędzona na niczym. Widząc, że z systemem nie wygra, James Shuls przeniósł syna do prywatnej szkoły, gdzie jego syn uczy się według innych, akceptowanych przez rodzica, wytycznych.

James Shuls, jak wielu rodziców w Stanach Zjednoczonych, zżyma się na stosowanie w szkołach Common Core. Jest to podstawa programowa do nauki matematyki i czytania wdrażana od 2010 roku w 45 stanach USA. Jej sztandarowym założeniem jest rezygnacja z nauczania pamięciowego, podawania gotowej wiedzy przez nauczyciela oraz wyćwiczenie u uczniów nawyku samodzielnego myślenia i rozumowego rozwiązywania problemów. Można powiedzieć: fantastyczne! Tego nam brakuje w polskich szkołach! Szkopuł w tym, że Common Core stal się obiektem masowej krytyki, a przypadek syna Jamesa Shulsa świetnie ilustruje, dlaczego do tego doszło.

Po pierwsze, program, który miał przyczynić się do rozwoju kreatywności, w rzeczywistości blokuje uczniów, którzy potrafią samodzielnie przeskoczyć etap liczenia na patyczkach i rysowania kółek w zeszycie. Niby trzeba znaleźć własne rozwiązanie, ale to rozwiązanie musi ściśle mieścić się w granicach zakreślonych przez program. Standaryzacja wbrew głoszonym postulatom programu blokuje indywidualny rozwój.

Po drugie, aby być w zgodzie z wytycznymi, nauczyciele unikają podczas lekcji zbyt częstych wyjaśnień, wszak uczeń ma samodzielnie dojść do rozwiązania! Uczeń bez wsparcia i widocznych postępów, zmuszony do walki wciąż na nowo z tym samym wyzwaniem, zwyczajnie się podda. Nie twierdzę, że trzeba wszystko podać gotowe na talerzu do konsumpcji. Nie, ale każdy wymaga nieco innego sposobu i tempa stymulacji do pracy.

Po trzecie, w obawie przed „bezmyślnym uczeniem się formuł” jak najdłużej wstrzymuje się zastosowanie powszechnie stosowanych technik liczenia pod kreskę. Zdumiewa tempo pracy na zajęciach. Jedna lekcja na wykonanie pojedynczego mnożenia? Zdolny rozwiąże zadanie i zacznie kontemplować sufit, słaby spisze rozwiązanie i skupi się na bujaniu w obłokach. 

Wprowadzanie na siłę unowocześnień prowadzi w pułapkę. Każdy uczeń pracuje we własnym tempie i każdy potrzebuje na różnych etapach pracy różnego typu motywacji i wskazówek. Grzechem podstawowym Common Core jest unifikacja, przekonanie, że wszystkie dzieci muszą najpierw przez niemal rok pracować na konkretach, by dopiero na finiszu przenieść efekt swojej pracy na poziom abstrakcji. Zapewne są tacy, którzy mają predyspozycje, aby świetnie odnaleźć się w tym programie. Ale dla innych ten system będzie albo nudny, albo niezrozumiały. 

Co nam w Polsce do tego? Naszym marzeniem jest szkoła, ucząca samodzielności i kreatywności. W owczym pędzie łatwo pominąć niuanse, które z postulatu wolności myślenia robią tyranię pseudosamodzielności. Zawsze powtarzam uczniom, że popełnianie błędów jest dobre, bo można się na nich uczyć. Z tym, że lepiej na cudzych.

środa, 14 sierpnia 2013

Czego uczyć w szkole XXI wieku?

Czy zastanawialiście się, czemu programy szkolne wyglądają tak jak wyglądają, czemu uczy się tego, a o tamtym nie wspomina? Czy zbiór wymagań jest dopasowany do potrzeb? Odpowiedź na pytanie Po co trzeba się tego uczyć? brzmi często Żebyś dostał lepszą ocenę

Wyobraźcie sobie taki finał rozmowy o pracę: Przykro mi, nie nadaje się pan, potrzebujemy kogoś, kto znałby lepiej budowę stawonogów albo Pomyliła pani przydawkę z okolicznikiem, dziękujemy za wizytę, ale to raczej nie jest posada da pani. Z drugiej strony, ilu szczęśliwców nauczyło się już w szkole wypełniać zeznanie podatkowe?

Hmm, może już pora coś tu zmienić? 
(CC BY-NC 2.0 by Al_HikesAZ)
Aktualny system szkolny wywodzi się z XIX wieku, kiedy to potęgi polityczne do sprawnego działania potrzebowały rzeszy urzędników. Adeptom nauki przekazywano umiejętność rachowania i czytania, zaopatrywano ich w niezbędne informacje o świecie i odpowiedni system wartości. Mieli być sprawnymi trybikami w urzędniczej maszynerii. Powstawał mechanizm, pełniący taką funkcję, jaką dziś spełniają komputery. W XXI wieku sytuacja się zmieniła, komputery wykonają za nach kwerendy i wszelką nie wymagającą namysłu robotę. Potrzeba nam ludzi samodzielnych, rozumiejących świat i umiejących świadomie podejmować rozwojowe decyzje. Ludzi, którzy nie zgubią się w globalnej wiosce, w kakofonii rozprzestrzenianych informacji, w tyglu przeróżnych, często sprzecznych, wartości. 

Gdzieś zagubiło się pytanie o sens i cel uczenia. Błędem szkolnych programów jest stosowanie akademickiego podziału, dobrego do dociekań naukowych, ale niepokrywającego się w żaden sposób z obrazem świata młodego pokolenia. Czy mamy ambicję wychować rzeszę akademików? Szkoły nie przygotowują do życia, ale do rozpoczęcia studiów wyższych! 

Dlatego pokusiłem się o intelektualny eksperyment i stworzyłem zupełnie od podstaw nową listę wymagań. Znacznie odbiega ona od tego, co robimy z młodzieżą obecnie. Zawiera dziewięć modułów. Każdy z nich jest równoważny w stosunku do pozostałych. Każdy w odpowiednich okolicznościach życiowych może stać się źródłem potrzebnej wiedzy i umiejętności.
  1. Sztuka i zajęcia praktyczne – to przedmioty marginalizowane w polskiej szkole, traktowane jako gorsze, bo nie mają akademickiej powagi. Szkoły zawodowe, uczące praktycznych umiejętności, nie cieszą się należną renomą. Ten kurs ma na celu praktyczne rozwijanie umiejętności manualnych, tworzenie, ale tworzenie w dobrym guście. Pobudzanie kreatywności: malowanie, rysowanie, szycie, rzeźbienie, zbijanie z desek, czy nawet spawanie. Wszystko, co sprawia, że środowisko wokół nas staje się bardziej przyjazne i użyteczne. Łączy umiejętności praktyczne z estetyką, bo nie wystarczy coś zrobić, trzeba to zrobić ze smakiem. A że nie jest pod tym względem najlepiej, świadczy chociażby współczesna architektura. 
  2. Kultura fizyczna – druga niedoceniana przestrzeń aktywności. Ruch i wysiłek fizyczny potrzebne są dzieciakom jak powietrze. WF to nie tylko rozwój fizyczny, te zajęcia uczą świadomości i akceptacji własnego ciała, ćwiczą siłę woli. Gry zespołowe kształtują umiejętność współpracy. To wszystko oczywiste oczywistości, a mimo to WF traktuje się niezbyt serio. Jak wyżej, brakuje mu akademickiej powagi, nie jest pełnoprawnym szkolnym przedmiotem. 
  3. Myślenie matematyczne – celowo nie napisałem matematyka, chodzi przede wszystkim o rozwijanie umiejętności myślenia matematycznego. Często rachunki przysłaniają to, co w przedmiocie jest najważniejsze, czyli rozpoznawanie matematycznych prawidłowości, znajdywanie rozwiązań, rozumienie zależności. Tak patrząc na przedmiot, płynnie przechodzimy od matematyki do fizyki czy ekonomii, gdzie te prawidła potwierdzają się na żywych przykładach. Rachunki są istotne jako narzędzie do osiągnięcia dalszego celu, jeśli nas przerastają, wyręczy nas komputer lub zwykły kalkulator. Ale jeśli nie rozumiemy matematycznej podstawy problemu, nawet kolorowa aplikacja prosto z WebStore nam nie pomoże.
  4. Odbiór i tworzenie tekstów – żeby dobrze funkcjonować w świecie, trzeba umieć zrozumieć innych i samemu wysyłać do nich jasne komunikaty. Trzeba umieć mówić nie tylko o rzeczach prozaicznych, ale także wyrażać treści bardziej skomplikowane. Mówiąc o tekstach, mam na myśli nie tylko słowo pisane w formie rozprawki, ale różne rodzaje komunikacji: smsy, posty, blogi, artykuły, sprawozdania, nagrania audio i wideo. Komunikujemy się bez przerwy i za pomocą coraz bardziej wyspecjalizowanych narzędzi – to po pierwsze. Po drugie, trzeba wiedzieć, jak odróżnić treść wartościową od śmieciowej, gdzie szukać potrzebnych informacji, jak sprawdzać i krytycznie oceniać źródła. Po trzecie, jak kreować swój wizerunek, jakich danych nie upowszechniać, aby nie narażać się na ryzyko, jakim językiem się komunikować, żeby nie krzywdzić innych. Każdy jest nadawcą tekstów, chce tego, czy nie.
  5. Języki obce – z tym nie jest najgorzej, w tej chwili, już kończąc szkołę średnią, absolwenci posługują się dwoma. Niepokoi trochę marginalizacja rosyjskiego. Świat na Unii Europejskiej się nie kończy, Rosja to potężny sąsiad z dużym rynkiem i bogatą kulturą. Ale trzeba przyznać, że z językami jest znacznie lepiej niż kilkanaście lat temu, gdy zaczynało się naukę angielskiego od zgrzebnej książki English is fun. Wcale nie była fun. Pamiętacie ją jeszcze?
  6. Zastosowanie komputera – poczynając od podstawowych programów aż do programowania. W Wielkiej Brytanii według nowej zreformowanej podstawy już pięciolatki będą oswajane z programowaniem. Świetnie z informatyką radzą sobie uczniowie w Wietnamie. Praca z komputerem powinna być, tak jak umiejętność czytania i pisania, jedną z pierwszych kształtowanych kompetencji. Jeśli o tym nie pomyślimy teraz, przez kilkadziesiąt lat będziemy daleko w tyle nie tylko za Wietnamem.
  7. Wiedza o społeczeństwie i przedsiębiorczość – te dwa po macoszemu traktowane przedmioty to podstawa funkcjonowania w społeczeństwie. Każdy obywatel ma prawa i obowiązki, płaci podatki, skarży lub broni się w sądzie, chodzi na wybory. Świat w XXI wieku jest o wiele bardziej skomplikowany niż jeszcze sto lat temu, łatwo dać się naciągnąć oszustom lub nabrać demagogom. Łatwo zbudować sobie fałszywą uproszczoną wizję świata. W modzie jest utyskiwać na polityków marnujących wspólne pieniądze, ale rzadko słyszy się głos potępienia dla wandali niszczących wiatę na przystanku, która przecież też odnowiona będzie ze wspólnej zrzutki. Jeśli chcemy mieć przedsiębiorcze i rozumne społeczeństwo obywatelskie to najwyższy czas potraktować edukację społeczną poważnej. 
  8. Psychologia, etyka, problemy współczesności – lekcje religii nie zastąpią etyki. To jeden z błędów naszego systemu. Osobny blok powinien być przeznaczony na formowanie ocen etycznych, poznawanie podstaw psychologii, dokonywanie wyborów życiowych, ocenianie świata z naciskiem na formułowanie własnych przemyśleń. Psychologia jako nauka ma już ponad 100 lat, a w szkole jest to wciąż towar deficytowy. Znajomość jej podstaw mogłaby zapobiec wielu problemom i pomóc rozwijać empatię. W tym towarzystwie świetnie znalazłoby się wychowanie seksualne, które obecnie pod enigmatyczna nazwą przygotowanie do życia w rodzinie prezentuje się przynajmniej miernie.
  9. Wiedza o świecie – z mojego programu wypadły sążniste partie wiedzy. Nie możemy jednak puszczać w świat ignorantów, którzy nie wiedzą, co się wokół czego obraca we wszechświecie. Ten blok zawiera wiedzę z zakresu nauk ścisłych, przyrodniczych i humanistycznych, pokazującą nasz stan wiedzy, drogi ludzkich dociekań, rozwój sztuki i kultury. Tu uczeń dowie się, kim był Newton i co to jest grawitacja, pozna podstawy chemii, biologii astronomii, trafi do źródeł cywilizacji Zachodu i zgłębi dzieje świata. Za mało czasu na tak wiele? Na pewno znacznie mniej niż w dzisiejszym programie, ale Herbert George Welles zmieścił swoją Krótką historię świata na niecałych 400 stronach. Wiele informacji pojawia się w pozostałych modułach, inne każdy chętny bez problemu znajdzie w Sieci. Dyski twarde wyręczają nas w gromadzeniu danych, tak jak koparka zastępuje robotnika przy kopaniu dołu. To co nam najbardziej potrzebne, to wiedzieć czego, gdzie i po co szukać. 
Kształćmy się wszechstronnie tak, abyśmy rozumieli świat i samych siebie. Taki ideał przyświecał ludziom renesansu. Może potrzebny nam jest nowy renesans?  Nie zachęcam do nauki łaciny ani greki. Przenoszę tylko sprawdzoną ideę w nasze czasy i wypełniam ją nową treścią.

Wiem, wiem... Już wiele pięknych frazesów zapisano w programach i nie chodzi mi o pomnażanie pustosłowia, ale o wskazanie, jak wiele ważnych rzeczy pomija szkoła. Kto będzie tego uczył? Nie wszyscy rodzice są na tyle kompetentni. Z drugiej strony, ładuje się w uczniowskie łepetyny zasoby wiedzy, które nigdy nie będą wykorzystane. Hmm, może już czas coś tu zmienić?