sobota, 25 stycznia 2014

O wspólnym podręczniku, ciąg dalszy

W poprzednim wpisie wraz z premierem i MEN wybraliśmy się w edukacyjną podróż w przeszłość. Jako drugi duży kraj w Europie (obok Grecji) mamy mieć jeden odgórnie zalecony podręcznik dla pierwszoklasistów. Dziś zajmę się pozostałymi aspektami propozycji ujednolicenia podręcznika.



Indywidualizacja nauczania?


Podczas gdy prawa rynku nakazują wydawcom maksymalizować zyski, to rząd powinien dbać o interes wspólny obywateli. Niestety pomysł jednego podręcznika idzie w poprzek wszelkich znanych teorii (i praktyk także) pedagogicznych. Jeden podręcznik? Dzieci są różne, każda grupa ma swoją specyfikę. Nauczyciele dobierają taki podręcznik, jaki uważają za najlepszy dla tworzonego zespołu. Tworzą programy autorskie, kompilują materiał z różnych źródeł. Różnorodność materiałów, z jakich korzysta się w szkole, to nie jest fanaberia nauczycieli. Miałem okazję pracować w różnych środowiskach i dobór właściwego podręcznika, odpowiadającego predyspozycjom grupy, był zawsze kluczowy. Niektóre szkoły na kilka miesięcy przed rozpoczęciem nauki robią wywiad wśród rodziców, żeby sprawdzić, jaki odsetek przyszłych uczniów potrafi już czytać i pisać. Każda grupa uczniów jest inna. 

Nie mniej ważne jest też, czy dany podręcznik odpowiada stylowi pracy nauczyciela. Różne rodzaje aktywności lepiej lub gorzej sprawdzają się w realizacji u poszczególnych wychowawców. Nauczyciel musi „czuć” podręcznik, rozumieć, jaka jest jego nadrzędna idea, akceptować wdrukowaną w materiały aksjologię. Inaczej nie będzie w stanie przeprowadzić na nich dobrej lekcji. Są książki metodycznie konserwatywne, są i postępowe, są też takie, w których cyrk metodyczny przysłania nauczane treści. 

Jakość podręczników


Podręczniki bywają kiepskie i wybitne. Teraz możemy odrzucić bubla i wybrać ten lepszy. A co, gdy nie będziemy mieli wyboru, a jedyny dostępny będzie wątpliwej jakości? Jednym ruchem (zamiast naprawić) niszczy się cały rynek wydawniczy. Wraz z nim zniknie konkurencja. Gdy nie będzie współzawodnictwa, siłą rzeczy pogorszy się jakość produktu. Po co walczyć o klientów, tworzyć jak najlepsze podręczniki, jeśli po podpisaniu kontraktu zbyt do wszystkich placówek w kraju jest zapewniony? Nie wiemy, jak ministerstwo będzie dbało o jakość. Kto będzie decydował o wyborze zespołu autorów? Według jakich kryteriów?

Mamy styczeń, a jest sporo do zrobienia. Trzeba napisać i przeprowadzić ustawę przez proces legislacyjny, zorganizować przetarg lub konkurs, stworzyć podręcznik wraz z całą obudową dydaktyczną, zrecenzować, w końcu posłać do drukarni, aby we wrześniu pierwszaki mogły odebrać jeszcze ciepłą książeczkę prosto spod prasy. Praca nad podręcznikiem to nie jest zadanie na trzy miesiące, raczej na trzy lata. Co znajdziemy w tworzonych na wariackich papierach podręcznikach? Tego typu plany powinny być długofalowe, a pośpiech jest najgorszym doradcą .

Gender w czytance


Jeszcze jedna kwestia, dosyć drażliwa. W czasach gorących sporów ideologicznych, gdy pod pozornie niewinną czytanką wprawny umysł odkryć może zagrożenie, dajmy na to, takim genderyzmem, scentralizowane podręczniki będą szczególnie narażone na wpływy środowisk, które zdobędą władzę. Miniony minister edukacji Roman Giertych dał kilka lat temu przedsmak tego, jak można walczyć o dusze młodzieży, korygując spis lektur szkolnych (notabene Komisja Egzaminacyjna zignorowała te zmiany i podstawa programowa rozjechała się na jakiś czas z wymaganiami egzaminu dojrzałości). Przy jednym podręczniku ewentualne modyfikacje będzie można wprowadzać niezmiernie łatwo. Były już czasy, w których wszyscyśmy się uczyli z takiej samej czytanki. I nie były to dobre czasy.

Aspekt prawny


Pojawiają się też wątpliwości prawne. Sprawą został zainteresowany Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Kto i na jakich zasadach będzie partycypował w podręcznikowym monopolu? Poza tym wprowadzanie jednej książki może być niezgodne z prawem oświatowym, które zapewnia nauczycielowi swobodę wyboru pomocy dydaktycznych. 

Możliwe rozwiązania


Premier właściwie zdiagnozował problem. Praktyki stosowane przez wydawnictwa nie zawsze są uczciwe, a koszty ponoszone przez rodziców horrendalne. Ale już sposób rozwiązania sprawy – to wylanie dziecka z kąpielą. Obecnie funkcjonuje już kilka reguł i obostrzeń:
  • Nowa  wersja podręcznika może być wprowadzona na rynek dopiero wtedy, gdy jego zawartość różni się od poprzedniej przynajmniej o 20%
  • Nauczyciel może akceptować poprzednie wydania podręcznika, jeśli nie różnią się w sposób istotny od wersji aktualnej.
  • Nauczyciel w trzyletnim cyklu nauczania nie może zmieniać klasie raz wybranego podręcznika (to akurat daje niewiele, bo teoretycznie każdy rocznik może zaczynać naukę z innym podręcznikiem).
  • Szkoła jest zobowiązana do umożliwiania obrotu używanymi podręcznikami.

Widać, te zasady nie wystarczają. Cóż szkodzi uzupełnić je o obowiązek rozdzielenia podręcznika od zeszytu ćwiczeń lub zakaz sprzedaży pomocy dydaktycznych w pakietach? Mamy też możliwość uczyć się od innych krajów europejskich i wprowadzać dofinansowanie na podręczniki, stworzyć reguły pełnego lub częściowego finansowania zakupu książek do szkoły. A gdzie e-podręcznik, który mógłby konkurować z dotychczasowymi publikacjami? Przykładów i inspiracji z innych polityk oświatowych można szukać choćby w tym raporcie. To w zasadzie temat na odrębny wpis. Żadne z tych rozwiązań nie wyklucza istnienia wolnego rynku i wolności wyboru, a każde wspiera rodziców i zdejmuje z nich obciążenia materialne. 

Nie trzeba od razu ruszać na wojnę z wydawcami. Choć wolny rynek podręczników ma swoje mankamenty, to różnorodność i wolność wyboru książek do nauki jest dla podnoszenia jakości nauczania niezmiernie ważna.

-------------------------------------------

Zaciekawił cię ten wpis? Interesuje cię tematyka bloga? Zapraszam do odwiedzenia i polubienia strony NAUCZANIE W SZERSZYM PLANIE na Facebooku.

niedziela, 19 stycznia 2014

Jeden podręcznik: Innowacje są passé

Rzadko zajmuję się bieżącą polityką. Prawdę mówiąc, na blogu jeszcze o niej nie pisałem i pisać nie zamierzałem. Tym razem jednak trudno powstrzymać się od komentarza, gdy premier rządu otwiera drzwiczki od nieco zdezelowanego wehikułu czasu i zaprasza nas na przejażdżkę w XIX stulecie. Dla wszystkich dzieci rozpoczynających naukę będzie od przyszłego roku wprowadzony jeden identyczny podręcznik. O tym w dzisiejszym wpisie. 

„Spisek wydawców”


Media donoszą, że na froncie walki o powszechny dobrobyt ujawniono ostatnio kolejnego potężnego wroga. Okazuje się, że wydawcy podręczników są jedną z bardziej perfidnych odmian gatunku znanego powszechnie jako bezduszny kapitalista. Te bezwzględne bestie u schyłku każdego lata korumpują nauczycieli i drenują portfele rodziców. Łączą książki w pakiety, wprowadzają poprawione wersje (różniące się zazwyczaj tylko kolorem okładki). Podstępnie dołączają do podręczników nalepki, wycinanki i wyklejanki. Wszystko po to, by taka książka nie mogła być powtórnie użyta za rok przez innego brzdąca.

Premier zapowiedział więc, że pozbędzie się krwiopijców. Od najbliższego roku szkolnego wszyscy pierwszoklasiści w całej Polsce będą uczyć z jednego takiego samego podręcznika. Zostanie on stworzony na polecenie ministerstwa i przez ministerstwo dostarczony do szkół. Jako szkolna własność będzie wykorzystywany przez kolejne roczniki pierwszaków. 

Jak zareagował vox populi na takie dictum premiera? Początkowo, póki sprawa nie była zbyt nagłośniona, na forach internetowych pojawiała się podparta konkretnymi argumentami krytyka pomysłu (por. dyskusję tutaj). Gdy kwestia dostała się na pierwsze strony portali, rozwaga ustąpiła emocjom, prym zaczęli wieść krzykacze, domagający się pręgierza dla podręcznikowej mafii i utyskujący na nauczycieli: Ma być koorwa jeden podręcznik a nie co szkoła to inny (cytat stąd). Patrząc z punktu widzenia polityków, to strzał w dziesiątkę. Znów mamy wroga, na bój z którym wyrusza bohaterski premier na białym koniu. Brawo, brawo, teraz już nawet sceptycy dadzą się ponieść zbiorowej euforii. Hajda na Wołmontowicze!

Koniec z innowacją


Tymczasem jest to nic innego, jak zapowiedź monopolizacji i nacjonalizacji rynku podręczników, a przy okazji bat na nauczycieli, którzy poszukiwali ciekawych, inspirujących podręczników. Jeszcze rok temu można było przeczytać w komunikacie MEN pod znamiennym tytułem Wybór podręcznika wyrazem autonomii nauczyciela takie oto słowa:

„Założenie, że powinien funkcjonować, jeden identyczny dla wszystkich podręcznik do każdego przedmiotu jest sprzeczny z ustaleniami współczesnej pedagogiki, która kładzie nacisk na indywidualizację nauczania i konieczność dostosowania metod, form i środków nauczania do indywidualnych potrzeb uczniów. W Polsce i w wielu krajach europejskich polityka edukacyjna koncentruje się na podnoszeniu jakości kształcenia, czemu towarzyszy rozszerzanie autonomii nauczycieli, którzy stają się bardziej niezależni w wykonywaniu swoich obowiązków. Autonomia oznacza również większą odpowiedzialność za efekty kształcenia, a tym samym za stosowane metody i środki nauczania”. 

Dziś tego komunikatu na stronach ministerialnych już nie ma. Ciekawe czemu? Można się z nim zapoznać dzięki kopii zapisanej przez serwis ksiazka.net.pl. Z tym znikaniem coś jest na rzeczy. Profesor Śliwierski zauważył niedawno, że z rozporządzenia o nadzorze pedagogicznym po nowelizacji zniknął zapis, o tym, że jedną z form nadzoru jest inspirowanie do innowacji pedagogicznych. Pozostały za to ewaluacja i kontrola. A więc sprawa podręczników to nie jest wypadek przy pracy, ale element szerszej, nie wyrażanej explicite, strategii.

Nikt już nie zachęca do eksperymentów, innowacje pedagogiczne są passé. Wszystkie dzieci będą jak figurki odlane z jednej sztancy, a ministerialny unitaryzm zatryumfuje ponownie. Nic to, że żyjemy w czasach, gdy nie ma już jednego kanonu i ceni się różnorodność. W MEN nie spostrzegli, że czasy Elementarza Falskiego bezpowrotnie minęły. W Europie z dużych krajów jedynie Grecja stosuje strategię jednej książki. Poza nią dwa niewielkie państewka, Malta i Liechtenstein, mają jednolity podręcznik, ale przy ludności 400 tysięcy (Malta) i 35 tysięcy (Liechtenstein) jest to poniekąd zrozumiałe. 

To nie wszystko:) O tym, jak przy jednym podręczniku będzie wyglądać indywidualizacja nauczania, o co będą się kłócić politycy po każdych wyborach i jakiej jakości produktu można spodziewać się po ministerialnym wydawnictwie, opowiem w następnym wpisie. Będzie też o rozwiązaniach, jakie z powodzeniem stosuje się w innych europejskich krajach.
---------------------------------------
Zaciekawił cię ten wpis? Interesuje cię tematyka bloga? Zapraszam do odwiedzenia i polubienia strony bloga NAUCZANIE W SZERSZYM PLANIE na Facebooku.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Pruski system edukacji (2) – Do dziś niewiele się zmieniło...

Tydzień temu opisałem pokrótce historię naszego, jak się okazuje niezbyt leciwego, systemu szkolnictwa. W tym wpisie opowiem, jak to się ma do naszej dzisiejszej szkoły. Czy coś uległo przez te dwa stulecia zmianie?


Do dziś niewiele się zmieniło

No właśnie... To zdumiewające, jak siłą inercji szkoła przez ostatnie 200 lat pozostała taka sama. Przez ten czas rozwijała się technika, rodziły się i upadały koncepcje gospodarcze i polityczne, a szkoła trwała i trwa nadal w tym samym kształcie od czasów swoich narodzin. Nastawiona jest na wiedzę naukową, nie na umiejętności i talenty, zbudowana na hierarchicznej strukturze, centralnie planowana i zarządzana przez urzędników, a nie pedagogów czy wychowawców. A z czasem coraz bardziej staje się oczywiste, że jest przede wszystkim kiepskim narzędziem kształcenia. W systemie demokratycznym pruski system szczególnie razi. Dzisiaj szkołę opisuje się coraz częściej używając takich przygnębiających metafor, jak:
  • szkoły-więzienia – wyposażonej we wszechobecne kraty, gdzie obowiązuje zakaz opuszczania sali, budynku, terenu placówki,  a dzwonek ogłasza kolejne 45 minut odcięcia od realnego świata.
  • szkoły-wojska – w której obowiązuje bezwzględne posłuszeństwo dowódcy-nauczycielowi, który ma zawsze rację, a jeśli nawet nie ma racji, patrz punkt pierwszy (pisałem o tym szerzej w tekście Nasza szkoła nie poleci na Księżyc)
  • szkoły-fabryki – gdzie w kilkuletnim cyklu produkcyjnym przygotowuje się produkt finalny: ucznia pracownika zaopatrzonego w kilka niewyszukanych umiejętności dla przyszłego pracodawcy.

Janusowe oblicze

Przykra sprawa... Ale to nie wszystko. Szkoła w takiej formie pewnie by się nie ostała, gdyby wprost mówiła, że jej celem jest musztrowanie młodych umysłów w odciętych od świata placówkach. Dziedzictwem pruskiej poprzedniczki jest też szczególna dwulicowość, która w szkolne programy wpisuje hasła samorozwoju, równości i wolności, przygotowania do życia w demokratycznym społeczeństwie. Co bardziej wpływa na rozwój, slogany powtarzane na zajęciach czy też żywy przykład codziennych działań? Kolorowe wystawki montowane w salach czy autorytarny ład szarej codzienności?

Ład społeczny

Philip Zimbardo w latach 70. minionego wieku pisał:
Właśnie na takiej uległości opiera się każdy ucisk społeczny i polityczny. Pośrednicy w socjalizacji (rodzice, nauczyciele i krewni) w dużej mierze nieświadomie uczestniczą w przygotowaniu następnego pokolenia do podporządkowania się istniejącym strukturom władzy. Pełnią oni rolę podwójnych agentów, mówiąc o „wolności” i „rozwoju”, a w rzeczywistości” wzbudzają lęk przed „zbyt dużą wolnością”, „zbytnim wyróżnianiem się””niekorzystaniem z okazji” i niebezpieczeństwami „złego zachowania”. (P.Zimbardo, Nieśmiałość, Warszawa 2000, s.135)
Może to jest odpowiedź na pytanie, dlaczego tak niewiele się zmienia? Przy wszystkich jej wadach, szkoła ma istotne ukryte zadanie: formuje nowe pokolenia do życia w społeczeństwie. Rzeczywiście wychowuje wzorowych obywateli: może trochę gnuśnych, ale posłusznych. Rewolucja nam nie grozi? Z jednej strony to bardzo istotna funkcja szkoły, ale kosztem tego procesu jest utrata samodzielności i zniszczenie kreatywności kolejnych pokoleń uczniów. Czy warto płacić taką ceną za utrwalanie status quo?

Co to dla nas oznacza?

Obecny system utrwala zastany porządek i zabezpiecza go przed zmianami. Konserwuje rzeczywistość. W dorosłe życie wchodzą kolejne roczniki należycie uformowanych obywateli. 

Tymczasem świat pędzi naprzód, i choć przez półwiecze PRL-u tkwiliśmy w sztucznie zamrożonym porządku, to od 25 lat jesteśmy uczestnikami dynamicznych zmian na wszystkich płaszczyznach naszego życia. Jeśli w państwie demokracji ludowej nie potrzeba było gotowych na zmiany kreatywnych obywateli, to dzisiaj młody człowiek bez tych umiejętności staje się nieomal kaleką. Pracodawcy wołają o rzutkich, samodzielnych i pomysłowych absolwentów, a dostają robotników bez ikry, czekających na polecenie szefa. Ci młodzi ludzie rzuceni na rynek pracy są jak dzieci we mgle, po omacku szukają barierki, której mogliby się chwycić. Dzisiejsza szkoła bardziej niż szkoła jakichkolwiek innych czasów przygotowuje do życia w świecie, który nie istnieje. 

To dlatego coraz głośniej mówi się o niedopasowaniu szkoły do nowoczesnego świata. Nie wiemy tylko jak lub po prostu nie mamy odwagi jej zmieniać. Nic dziwnego. Sami jesteśmy przecież wychowankami tego systemu i nie naruszymy fundamentów utrwalonego porządku. Sądzimy, że inaczej się nie da. Ale liczne przykłady pokazują, że jesteśmy w błędzie: począwszy od Janusza Korczaka, Marii Montessori, demokratycznych szkół typu Summer Hill aż po Sugatę Mitrę lub Khan Academy. Prawda, żeby wyciągnąć wnioski z ich doświadczeń, potrzeba dużo odwagi i wyobraźni. To krok w zupełnie inną stronę niż symulowane reformy. Czy już jesteśmy gotowi, by spróbować?  
------------------------------------------------------------------------

Zaciekawił cię ten wpis? Interesuje cię tematyka bloga? Zapraszam do odwiedzenia i polubienia strony NAUCZANIE W SZERSZYM PLANIE na Facebooku.

wtorek, 7 stycznia 2014

Pruski system edukacji (1)

Uważamy dzwonki, 45-minutowe lekcje  i system klasowy za coś oczywistego i uniwersalnego. Innej szkoły sobie nie wyobrażamy. Tymczasem to, jak wygląda dzisiejszy system edukacji to efekt projektu wcielonego w życie około 200 lat temu. Czy można uczyć inaczej? Choć trudno nam to sobie wyobrazić, szkoły nie zawsze tak wyglądały i nie jest to jedyny możliwy sposób nauczania. O tym, skąd się wzięły nasze szkoły i jaki to ma wpływ na ich funkcjonowanie, opowiem w tym dwuczęściowym wpisie. Dzisiaj krótki rys historyczny, za tydzień szerzej napiszę o konsekwencjach stosowania takiego paradygmatu nauczania.

System pruski

Obecny system szkolny narodził się w Prusach przełomu XVIII i XIX wieku. Fryderyk Wilhelm I jako pierwszy skutecznie wprowadził w swoim państwie powszechną edukację. Przy pracy nad projektem współpracował wybitny filozof epoki, Wilhelm Humboldt, który jednak nie był zbyt zadowolony z efektu poczynań księcia. Nic dziwnego, priorytety filozofa i priorytety władcy musiały się rozmijać. Szkoły Fryderyka Wilhelma sterowane były centralnie przez sztab urzędników, kształciły według odgórnie ustalonych planów i serwowały wychowankom odpowiednio przygotowaną listę lektur, wszystko to pod opieką certyfikowanych nauczycieli.  Pojawiły się lekcje i dzwonki, wystawiano oceny. Jako naukę rozumiano przede wszystkim przyswajanie konkretnych wiadomości, choć za podstawę uznano umiejętność pisania, czytania i najważniejsze działania algebraiczne. Nacisk kładziono na indywidualną pracę każdego z uczniów, nie skupiano się na zajęciach grupowych. Dobrze zdany egzamin końcowy, pierwsza w dziejach matura, dawał wstęp na uniwersytety i gwarantował szybką karierę zawodową. 

Było to zjawisko idące z prądem ówczesnych idei. Właśnie coś takiego usiłowali wprowadzić kilkadziesiąt lat wcześniej reformatorzy z Komisji Edukacji Narodowej, nazywanej szumnie pierwszym na świeci ministerstwem edukacji, zabory jednak przerwały ten proces. Przez cały oświecony wiek XVIII pojawiały się w Europie próby upowszechnienia edukacji, kończyły się jednak fiaskiem, zazwyczaj ze względu na brak funduszy i odpowiedniego zaplecza do tak potężnego przedsięwzięcia. Na gruncie ideałów oświecenia racjonalni marzyciele chcieli stworzyć nowego racjonalnego człowieka, wyrwać szkolnictwo spod kościelnego nadzoru i dzielić się skarbnicą wiedzy ludzkiej z szerokimi masami. Wielka encyklopedia była wielkim projektem, ale jej zasięg był ograniczony, edukacja powszechna dałaby wszystkim wyłączonym poza nawias historii szansę odnalezienia się w nowym oświeconym świecie, w którym każdy ma nie tylko prawo, ale i powinność zdobywania wiedzy.

Wady nowej szkoły

A więc tak nowo powstałej szkole przyświecały szczytne idee, równość wszystkich w dostępie do wiedzy, wolność, samodzielność każdej jednostki dzięki zdobytej przez nią wiedzy. Nie było jednak tak różowo. Marzenia filozofów, jak uczy historia, podejrzanie często w praktyce stają się własną karykaturą. XIX-wieczne Prusy były monarchią absolutną i pruski dryl miał niemałe przełożenie na szkołę. Nauczyciele mieli za zadanie kształcić posłusznych państwu obywateli. Umiejących czytać i pisać urzędników oraz żołnierzy (to w XIX wieku zaroiło się od pamiętników pisanych na europejskich frontach). Obywateli wykształconych na tyle, ile trzeba, ale nie wolnomyślnych. Sprawnych rzemieślników w swoim fachu, ale nie artystów. Posiadających podstawy wiedzy, ale nie zbyt szerokie horyzonty. To zrozumiałe w czasach, gdy nad kontynentem unosi się wciąż widmo rozprzestrzeniającej się rewolucji napoleońskiej. Szkoła pruska miała utrzymywać społeczne status quo i być zapleczem do rozwoju potęgi Prus. Ken Robinson przyrównał ten system do programowania wielkiego żywego komputera. Władzy było potrzebne, aby przyszli pracownicy machiny biurokratycznej mieli podstawowe umiejętności kopiowania i przetwarzania urzędniczych danych. 

Rozprzestrzenianie się systemu

Gdy nastała druga połowa XIX stulecia, nowy system podbił całą niemal Europę, trafił do Ameryki i na daleki Wschód. Okazało się, że doskonale spełnia też potrzeby przemysłowców, którzy w początkach epoki industrialnej potrzebowali pracowników na tyle wyedukowanych, by przeczytać podstawową instrukcję i zrozumieć podstawy procesów produkcji, przygotowanych już w szkole do  posłuszeństwa i monotonnej rutyny pracy.  Najwięksi przemysłowcy przełomu XIX i XX wieku  współfinansowali systemy oświatowe. Dla Henry'ego Forda, który jako pierwszy w swojej fabryce w Detroit, USA (1914), wprowadził taśmę produkcyjną, zarzucając metody rzemieślnicze, szkoła w typie pruskim była doskonałym dostawcą pracowników. Przyzwyczajonych do posłuszeństwa i monotonnego wykonywania zaplanowanych mechanicznych czynności. Nie muszę chyba pisać że system pruski w świecie przemysłu XX wieku miał się świetnie. Czasem tylko jakiś szalony myśliciel pokroju Witkacego, budził się przerażony z koszmaru o technokratycznej rewolucji, która wyzuje nas wszystkich z człowieczeństwa. 

W kolejnym wpisie opowiem, jak ten dwusetletni porządek przekłada się na naszą rzeczywistość i co z tego wynika. Nie potrafimy już wyobrazić sobie inaczej funkcjonującej szkoły. Nic w tym dziwnego,  przecież sami jesteśmy jej produktem. A szkoda, bo możliwości mamy naprawdę wiele.
--------------------------------------------------------------------------

PS: Zaciekawił cię ten wpis? Interesuje cię tematyka bloga? Zapraszam do odwiedzenia i polubienia strony bloga NAUCZANIE W SZERSZYM PLANIE na Facebooku.