sobota, 8 lutego 2014

Neurodydaktyka

Od tego, jak wychowujemy i uczymy, zależy kształt przyszłych pokoleń. Dawno, dawno temu wyobrażano sobie, że wiedzę do głowy można po prostu - jak oliwę do butelki - wlewać dydaktycznym lejkiem kolejnych godzin wykładowych (tzw. lejek norymberski). Założenie, że dzieci nauczą się wszystkiego, co im podamy, pokutuje do dziś, choć jest z gruntu fałszywe. Z tego mniemania właśnie biorą się próby "reformatorów", którzy na swój gust chcą przykrawać programy nauczania, traktując je jako centrum całego systemu. Stąd też ma źródło sprzeciw wielu nauczycieli, którzy potrafią namiętnie spierać się o to, które teksty powinny się znaleźć w kanonie lektur i dlaczego. Czytając wydaną w minionym roku książkę Marzeny Żylińskiej Neurodydaktyka: Nauczanie i uczenie się przyjazne mózgowi, utwierdzam się w przekonaniu, że dyskutują o rzeczach drugo- i trzeciorzędnych. Właściwym punktem wyjścia jest nasze narzędzie poznania: ludzki mózg. Jak pisze niemiecki neurodydaktyk Manfred Spitzer, mózg ucznia to miejsce pracy nauczyciela


Czym jest neurodydaktyka? 


Neurodydaktyka. Nauczanie i uczenie się przyjazne mózgowi
Ta dziwna zbitka dydaktyki i neurobiologii rozwija się od niedawna, od czasu, kiedy można prowadzić w miarę precyzyjne badania pracy mózgu w trakcie różnych aktywności. Dla neurodydaktyków ważne jest, co robią nasze neurony, kiedy my się uczymy. Jak sprawić, by nauczanie było bardziej przyjazne uczniowi? Czy współczesna szkoła spełnia warunki miejsca, w którym mózg dziecka będzie czuł się dobrze i z powodzeniem się rozwijał? 

Trudno sobie wyobrazić badacza mózgu i pedagoga zarazem. Takich jest niewielu, bo i dziedziny od siebie odległe. Jeden spędza lata w laboratorium, drugi w szkolnej sali. Dlatego też neurodydaktycy to specjaliści wywodzący się z kierunków medycznych bądź pedagogicznych. Do tej pierwszej grupy należy niemiecki badacz Manfred Spitzer (nieformalny patron książki Żylińskiej), tych drugich reprezentuje sama Marzena Żylińska, dydaktyk języków obcych. Jeśli jeszcze nie zetknęliście się z jej poglądami, warto zajrzeć na blog autorki: Neurodydaktyka, czyli neurony w szkolnej ławce

Książka Żylińskiej jest jedną z pierwszych większych publikacji w polskiej nauce z tej dziedziny. Reprezentuje neurodydaktykę w wersji soft, czyli widzianą oczami nauczyciela, pracującego na co dzień ze studentami. Co ważne, choć opublikowana w wydawnictwie uniwersyteckim, napisana jest bardzo przystępnym dla laika językiem.

Jak działa mózg


NeuronMózg ludzki zużywa 20% energii wykorzystywanej przez nasz organizm. To potężna chemiczno-elektryczna maszyneria, która rządzi się swoimi prawami. Jak zagonić neurony do nauki? Czy to w ogóle możliwe? Żylińska pokazuje, że mózg sam wybiera z zalewającej nasze zmysły fali bodźców, to co może okazać się dla niego przydatne. Sam się tworzy: kierując się doświadczeniem tysięcy lat ewolucji, decyduje, kiedy uruchomić swoją aktywność i zapisać istotne dla niego fakty w sieci 100 miliardów neuronów. Jest wciąż aktywnym detektorem nowości, preferuje to, co nietypowe, jeśli czegoś nie uzna za ważne, odrzuca bez wahania. Natura nie przystosowała go (jakby chciało wielu nauczycieli) do gromadzenia informacji niczym dysk pamięci komputera; choć pojemność ma sporą, to samo utrwalanie danych jest procesem żmudnym. Dlatego woli uogólniać, wynajdywać reguły i dopasowywać je do rzeczywistości. Rozwija się w działaniu znacznie dynamiczniej niż poprzez bierną obserwację. I co niezmiernie ważne: uczy się przede wszystkim od innych (to dzięki neuronom lustrzanym). Żaden podręcznik, tablet ani tablica interaktywna nie aktywuje tak naszego mózgu, jak drugi człowiek.  

Kto powinien przeczytać?


Neurodydaktyka to książka frapująca, lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy są związani z systemem oświaty. Napisana przejrzyście, dobrym stylem i z wyjątkową empatią. Jak w świetle spostrzeżeń Marzeny Żylińskiej wygląda szkolna rutyna? Wydaje się, że nasza szkoła została stworzona wbrew mózgowi. Że ktoś nam zrobił głupi kawał i odwrócił wszystkie reguły efektywnej nauki. Jednak nawet w niesprzyjających warunkach nauczyciel może wiele zmienić i sprawić, że lekcje będą ciekawsze i uczniowie wyniosą z nich coś więcej niż zeszyt pełen skrupulatnie zapisanych, ale całkowicie nieprzydatnych poza klasą, notatek.

W gruncie rzeczy Marzena Żylińska nie mówi nic odkrywczego. Daje naukowe podparcie pedagogicznym teoriom, wysnutym przez przez mistrzów pedagogiki już przed stu laty. Pokazuje że w intuicjach Marii Montessori czy A. S. Neilla było wiele racji. Tylko tyle i aż tyle. Zakończę cytując dedykację, jaką zamieszcza w książce autorka:

Tym, którzy wierzą, że możliwa jest szkoła, w której uczniowie zachowują chęć do nauki – dla ich serc pokrzepienia... 

oraz tym, którzy w to nie wierzą – aby uwierzyli!

* * *
Marzena Żylińska, Neurodydaktyka: Nauczanie i uczenie się przyjazne mózgowi, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2013.

--------------------------------------------

Zaciekawił cię ten wpis? Interesuje cię tematyka bloga? Zapraszam do odwiedzenia i polubienia strony NAUCZANIE W SZERSZYM PLANIE na Facebooku.

sobota, 1 lutego 2014

Motywacja w szkole

Jak motywować uczniów w szkole? Klasyczna pedagogika najwięcej mówi o roli nauczyciela w procesie dydaktycznym. Że powinien być inspirujący, intrygujący, godny zaufania, że powinien mieć autorytet. Daje wzór nauczyciela idealnego. Jasne, to wszystko istotnie wpływa na poziom zainteresowania. Rola samomotywowania ucznia jest zwykle co najwyżej wzmiankowana. Cóż, trudno się tu dziwić. Uczeń to byt osobny, nie da się łatwo wpływać na jego wewnętrzne wybory, można je próbować opisać, stwierdzić: motywacja jest lub jej nie ma. Neurodydaktycy patrzą jednak na sprawę z zupełnie innej perspektywy: twierdzą, że tak naprawdę wystarczy przestać demotywować uczniów! Bo jak to się dzieje, że małe dzieci z radością eksplorują świat wokół siebie, tymczasem, gdy trafią do szkoły, cała  pozytywnie nakierowana energia gdzieś znika? 


Mechanizmy uczenia się


Ludzki umysł wyspecjalizował się w poznawaniu otaczającego go świata. Zaczynamy uczyć się jeszcze w łonie matki, po narodzinach ten proces nabiera tempa. Natura wyposażyła nas w niesłabnącą ciekawość. Każda nowa przydatna informacja, każdy krok naprzód w rozwijaniu kolejnej umiejętności, każda pochwała lub zainteresowanie ze strony innych uruchamiają w mózgu  produkcję dopaminy, która uaktywnia ośrodek nagrody. Inaczej mówiąc, nauka sprawia nam radość.  

Jak inne ssaki poznajemy świat wokół nas przez zabawę i uczymy się dostosować do otaczającego nas środowiska. Człowiek stał się w tej konkurencji mistrzem. Nauczył się żyć we wszystkich szerokościach geograficznych, podbił wszystkie ekosystemy. Zbadawszy Ziemię, rusza na podbój innych planet. Wciąż się czegoś uczy.

Spontaniczna nauka


Małe dziecko nie uczęszcza do szkoły na lekcje chodzenia czy mówienia w ojczystym języku. Ono obserwuje dorosłych i naśladuje ich. Jedyne, co mu potrzeba, to poczucie wsparcia i przyjazne środowisko. Nie prowadzi notatek, nie dostaje prac domowych, tylko próbuje, próbuje aż do skutku. Czasem trwa to krócej, czasem dłużej, ale w końcu osiąga zamierzony efekt. Motywuje je ciekawość poznawcza. Jeśli wstanę, pójdę do drugiego pokoju, gdy poznam język, dowiem się, czego ten drugi ode mnie chce. Radosne, nieskrępowane poznawanie świata trwa dopóki dziecko nie pójdzie do szkoły. 

Szkolny rygor i zanik wewnętrznej motywacji


Szkoła nie dba o to, co interesuje małego człowieka. W planach na każdy rok zapisana jest lista celów, które musi on osiągnąć. Nauczyciel przygotowuje konspekt, w którym zaznacza, czego ma nauczyć na konkretnej lekcji i jak ma ona przebiegać. Miejsce na fascynacje i własne odkrycia? Gdzież tam! Trzeba jeszcze przygotować się do egzaminu.

Umieszczając dzieci w szkole pozbawiliśmy je motywacji wewnętrznej. Już nie mogą uczyć się tego, co je pasjonuje. Dlatego w miejsce amputowanej ciekawości trzeba było przygotować protezę. Motywacja zewnętrzna zastępuje uczniom naturalny pęd do wiedzy. Przygotowujemy testy, stawiamy oceny, zachęcamy do rywalizacji. Obiecujemy nagrody, karierę awans. Nauka posuwa się naprzód. Niestety nie widzimy, że motywacja, jaką w ten sposób się rozbudza, to już nie jest motywacja do rozwijania się. My motywujemy do zdobycia wyższej lokaty, do zaliczenia roku, dostania się na studia. Ocena, nie wiedza, staje się celem. Dlatego aby osiągnąć zamierzony efekt, uczniowie stosują cały szereg wybiegów: spisują, ściągają, symulują pracę. A po wszystkim zapominają, czego się nauczyli. Wiedza była tylko środkiem do sukcesu, nie sukcesem samym w sobie. Teraz jest już zbędna. Znamy to: strategia trzy razy zet. 

Motywacja zewnętrzna to motywacja oparta między innymi na stresie. Manfred Spitzer – neurobiolog – twierdzi wbrew powszechnym opiniom, że stres nawet w małych dawkach nie sprzyja nauczaniu. Stres blokuje działanie mózgu, sprawia, że uczenie staje się trudniejsze, a efekty bardziej krótkotrwałe. Strach przed porażką staje się realną przeszkodą. Dla porównania, wyobraźmy sobie roczne dziecko, które zrażone całą serią porażek rezygnuje z próby pokonania kilku kroków. Przecież to się nie zdarza! upadek nie oznacza, jak w szkolnej rzeczywistości, że maluch zostanie za swoją porażkę napiętnowany.

Drugi człowiek – mój wielki Motywator  


Uczymy się wśród ludzi i wobec ludzi. Jeśli coś może być pozytywną motywacją zewnętrzną do nauki, to będzie to drugi człowiek. Gdy widzimy zainteresowanie innych, pochwałę czy przyzwalający gest, nasz mózg zalewany jest kolejną porcją dopaminy. Na tym właśnie opiera się „metoda babci” Sugaty Mitry. Drugi człowiek, choćby nic nie rozumiał z tego, co robisz, gdy zacznie się dopytywać: co to? po co? jak to? co dalej? – potrafi wyzwolić w tobie ukryte pokłady energii. Tak właśnie hinduski edukator motywował dzieci ze slumsów, które bez pomocy profesjonalnego nauczyciela zgłębiały sekrety genetyki. Wystarczyło postawić obok dorosłego, który wykazując zainteresowanie, zachęcał je do dalszych odkryć.

Gdy jest chęć, nie ma zadań zbyt trudnych


Może jednak nauka na wyższym poziomie jest już zbyt skomplikowana, aby pozwolić dzieciom samodzielnie się kształcić? Tak? Czy nauka motoryki korzystania z pięciuset mięśni, jakie ma człowiek, jest prosta? Czy wszystkie deklinacje i koniugacje w języku polskim to bułka z masłem? A jednak uczymy się w pierwszych latach życia chodzić i mówić. Z czasem zapomnieliśmy, ile włożyliśmy w to wysiłku i ile frajdy nam to przyniosło. Pisanie, czytanie to co innego? W szkołach demokratycznych nie ma żadnych obowiązkowych lekcji, w tym kursów pisania i czytania. Czy z tych szkół wychodzą analfabeci? Otóż nie. Wychowankowie takich szkół jak Summerhill zdobywają te umiejętności mimochodem, obserwując innych, dopytując się, samodzielnie próbując. Nadchodzi moment, gdy czują, że jest im to niezbędne do właściwego funkcjonowania w społeczności, że chcą wiedzieć co jest napisane na tablicy ogłoszeń lub nad obrazkiem w książce i jak małe dzieci, które same postanawiają nauczyć się trudnej sztuki chodzenia, odkrywają niezbędne reguły.

Szkoła nie uwzględnia prawdziwych potrzeb dziecka. Nudzi je, często frustruje. Cóż w tym dziwnego, kiedy czasem samym nauczycielom ciężko odnaleźć sens w tym, co narzuca im program nauczania. Zdają sobie sprawę, że zaraz po egzaminie cała wtłoczona z takim wysiłkiem wiedza wyparuje, że wiele z przekazywanych rzeczy nigdy nie będzie przez uczniów wykorzystane. Tak działa nasz, oparty na pruskim fundamencie, system szkolny: blokuje naturalne zachowania i w efekcie demotywuje kolejne pokolenia uczniów. 

-------------------------------------------------------
Inspiracją dla tego wpisu były przede wszystkim książki Marzeny Żylińskiej "Neurodydaktyka" oraz Manfreda Spitzera Jak uczy się mózg".

--------------------------------------------------------

Zaciekawił cię ten wpis? Interesuje cię tematyka bloga? Zapraszam do odwiedzenia i polubienia strony NAUCZANIE W SZERSZYM PLANIE na Facebooku.